Trenerka mentalna, przedsiębiorczyni, mówczyni. Współautorka książki „Trening mentalny, czyli o dobrym życiu”, którą napisała razem z Jakubem B. Bączkiem. Prowadząca warsztaty „Zostaw stare, zbuduj nowe”. Joanna ponad dwie dekady temu straciła dziecko w wypadku samochodowym. Dziś daje nadzieję innym i pomaga im zaakceptować tragiczne wydarzenia. By mogli mieć szczęśliwe życie.

Czy Polacy potrafią rozmawiać o emocjach?

O tych złych emocjach, to nawet bardzo dobrze potrafią rozmawiać. Jeśli zapytasz kogoś, co u ciebie słychać, to o tym jak u niego źle i jak bardzo jest wkur…iony, to całkiem sprawnie ci opowie. Nie uważasz?

Myślę, że taki trochę charakter naszego narodu.

Lubimy być wkur…ieni, lubimy być smutni, rozpaczać i drzeć szaty.

To prawda, lubimy ponarzekać.

Gdybyś jednak zapytał o pozytywne sprawy, to byłoby dużo trudniej. Zwykle brzmi to mnie więcej tak: „No fajnie jest”. Koniec. Tam nie ma słów radość, ekscytacja, szczęście. Pojawiają się bardzo rzadko. Ja sama późno nauczyłam się mówić o pozytywnych emocjach, ponieważ to nie leży w naszym narodowym DNA.

Nie rozmawiamy o głębszych emocjach, bo często sami nie wiemy, co czujemy. Skąd taki stan rzeczy?

Bo często na przykład słyszeliśmy, że mama wie lepiej: „Jest ci zimno, założę ci czapeczkę!”.

Jest zresztą całkiem śmieszny dowcip o tych sytuacjach, który często przytaczasz w swoich wystąpieniach.

Mama woła do synka: Chodź już do domu!

Synek na to: A co, jestem głodny?

Mama: Nie, jesteś zmęczony!

Rodzice często nie szanują uczuć dzieci. Nie pomagają nauczyć je nazywać. Nie mówią na przykład: „Widzę, że jesteś rozczarowany”. Terapeuci lubują się w pytaniu, które często jest wkurzające: „Co czujesz?” Wtedy ludzie zwykle odpowiadają: „No myślę, że…”. Terapeuta przerywa wtedy i mówi: „Pytam co czujesz, nie co myślisz”.

Problemem jest zatem wychowanie?

A gdzie się najpierw uczymy? Jako dzieci u rodziców. W domu. Rolą rodzica jest pokazanie dziecku świata emocji. Rodzic może zapytać dziecko: „Widzę, że jesteś smutny. Co się stało?”. I rozmawiamy o tym. Trzeba „oswajać” emocje.

O czym jeszcze trudno nam rozmawiać?

Wyzwaniem jest dyskutować o wstydzie, ale to nie tylko w Polsce. To jedna z najtrudniejszych emocji. Łatwiej się przyznać do złości i smutku, niż przyznać, że się czegoś wstydzimy. Terapeuci często podkreślają, że wstyd jest najbardziej wyniszczającą emocją, jeżeli nad nią nie popracujemy. Jeżeli dziecko miało na przykład ojca alkoholika, który często leżał w rowie i wszyscy to widzieli, to ten wstyd będzie silnie zakorzeniony przez całe życie.

Zwykle głęboko maskujemy przed światem, co czujemy. Ubieramy maski i gramy swoje role w społeczeństwie, w pracy czy wśród znajomych.

Zaczyna się od małych rzeczy. Na przykład dzwoni koleżanka i w ostatniej chwili odwołuje wspólne wyjście do kina. Mówimy jej, że nie ma problemu. A w rzeczywistości jesteśmy rozczarowani. Potem tworzymy nieszczere relacje.

W zaciszu czterech ścian, jesteśmy innymi ludźmi. Walczymy sami ze swoimi problemami.

Zapominamy, że inni ludzie mogą być dla nas dużym wsparciem. Samo to, że powiemy drugiej osobie, co się u nas dzieje, może być bardzo oczyszczające. Ta osoba nie musi nic wielkiego nawet robić, tylko nas wysłuchać.

Wstyd może być barierą nie do przejścia.

Bo w takich żyjemy czasach, że wszyscy muszą być uśmiechnięci i mieć energię. Ludzie nie radzą sobie z trudnymi relacjami innych ludzi, dlatego je skrywamy. Kiedy kobieta traci dziecko, jej rodzina po pół roku karze jej się wziąć w końcu w garść. Oni już nie wytrzymują jej rozpaczy, płaczu i smutku. Nie potrafią tego unieść. Nie wiedzą, co robić kiedy płacze. Nic nie trzeba robić, trzeba być obok.

Wstydzimy się plotek, osądów, własnych słabości?

Raczej własnych słabości. Tego, że sobie z czymś nie radzimy, nie umiemy, nie rozumiemy. Dzisiejszy świat pędzi tak szybko, czy musimy potrafić wszystko? Czy jest to w ogóle możliwe? To nie jest już tak, jak trzysta lat temu, że posiadało się pewną wiedzę i ona wystarczała do końca życia. Dziś pięć lat, to już jest przepaść.

Brak słabości to iluzja.

Bo każdy je ma, w opozycji do mocnych stron. Wszyscy mamy lepsze i gorsze momenty. Chociaż czasem ktoś, kto stracił bliską osobę udaje, że jest silny mimo to.

Dlaczego to robi?

Ponieważ nie chce obciążać innych osób swoim smutkiem. Wie, że inni wpadną w popłoch.

Myślę, że obawiają się wykluczenia, bo ze swoimi emocjami nie pasują do zastanego krajobrazu społecznego.

Zgadza się. Nawet jak dostaną wsparcie, to raczej na krótką metę. Niedawno była u mnie para, która przeżywała traumę. Opowiadali, że na początku mieli wokół siebie mnóstwo osób, które ich wspierały. Z czasem było ich coraz mniej. Nie mogli znieść tego ciężaru i myśli, że oni tak długo cierpią.

Po dłuższym czasie może to być toksyczna relacja. Nie do końca można chyba obwiniać ludzi, że nie trwają przy tych osobach, bo sami mają swoje problemy i nie mogą stale słuchać jak innym jest źle.

Od marud ja sama uciekam (śmiech)! Tu jednak chodziło o coś innego. Ci ludzie po czasie w ogóle nie poruszali tematu swojej tragedii. Chcieli się spotykać z innymi i zwyczajnie pogadać o bzdurach, wyjść do kina itd. Inni jednak ich unikali. Przerastała ich ta tragedia. Ludziom ciężko jest nawet być przy osobach, którzy przeżyli stratę.

Gdy wydarzyła się tragedia w naszym życiu, to by wrócić do dobrej dyspozycji psycho-fizycznej kluczem jest zdanie sobie sprawy z własnego stanu?

Na pewno. Ważne jest również pozwolić sobie, by wszystkie emocje z nas wypływały.

Nie cenzurować się.

Mam ochotę, to płaczę. Mam ochotę krzyczeć, to krzyczę. Żałoba jest tak dużym zagadnieniem, że tam się miesza bardzo dużo różnych emocji. Jeśli osoba traci na przykład swojego partnera, to jedną z emocji może być złość na tego partnera, że odszedł. Ta osoba wie, że nie miał na to wpływu i nie chciał odchodzić, ale mimo to jest na niego zła, bo ją zostawił. Czasem z długami, problemami itd.

To się fachowo nazywa „przerobieniem tragedii”?

Ja zawsze powtarzam: Nie możesz kogoś pożegnać, jeśli go nie opłaczesz. A w tym „opłaczesz” mieści się to, że będę też krzyczeć, wyrzucać złość. Będą momenty złości, smutku. Czasem leży się w łóżku kilka dni, to są takie katatonie.

Często zaprzeczamy: ja nie wierzę, że to się wydarzyło! Często jak zachoruje nam ktoś bliski, to negocjujemy z Bogiem czy z inna siłą wyższą, w którą wierzymy. Obiecujemy, że zrobimy coś, jeśli ta osoba wyzdrowieje. Chcemy odwlec to, co ma nastąpić.

Mówiłaś jak ważne jest wsparcie innych osób, ale podkreślasz też, że osoby wspierające nie powinny nam doradzać jak się zachowywać, czy jak przeżyć żałobę.

Najlepiej będzie, gdy osoba, która nas wspiera, w ogóle nam nie radzi. Ona nie jest od tego. Nawet nie musi się odzywać. Najważniejsze jest trwanie przy osobie, która przeżywa rozpacz. Słuchanie jej, przyniesienie herbaty, zrobienie ciepłej zupy i wysłuchanie jej. Absolutnie rady są zbędne, wręcz szkodliwe. Wystarczy powiedzieć: „Jestem przy tobie. Przejdziemy przez to wspólnie”.

Z drugiej strony osoby, które cierpią pytają: „Co ja mam teraz zrobić?!”

Wypłacz to, wykrzycz. Tyle. Musimy być towarzyszem w pierwszej fazie żałoby. Być obok. To jest kluczowe.

Ile powinna trwać żałoba? Czy to jest policzalne i podobne czasowo zjawisko?

Przyjęte jest, że rok. Ale to oczywiście umowny okres.

Dlaczego właśnie taki okres?

Ponieważ przechodzi się przez wszystkie pory roku bez bliskiej osoby. Przez wszystkie święta, uroczystości. Sama sobie to niedawno uświadomiłam.

Też nie myślałem o tym w ten sposób.

To bardzo symboliczne, prawda?

Bardzo.

Podkreślam jednak, że to umowny czas. Inaczej jest kiedy umiera stara osoba, inaczej kiedy dziecko. Wiem po sobie, to może trwać latami. Natomiast jeśli żałoba zaczyna przekraczać okres dwóch-trzech lat, to już jest dużo. Wtedy należałoby się temu przyjrzeć, może poszukać pomocy. To już jest taki czas, że powinno się to zamknąć. Według Elisabeth Kübler-Ross, psychiatry i terapeuty śmiertelnie chorych pacjentów, jest pięć etapów żałoby: zaprzeczenie, gniew, targowanie, depresja i akceptacja. Niebezpieczeństwo pojawia się wtedy, kiedy utkniemy w którymś z etapów poza ostatnim.

Dodam jeszcze ważną rzecz, bo często moi klienci są zdziwieni, kiedy mówię o akceptacji: nie chodzi o cieszenie się zaistniałą sytuacją. To nieporozumienie. Chodzi o akceptację faktu, że coś się wydarzyło i nic tego nie zmieni.

Jak dziecko może zaakceptować śmierć rodzica? Jak mu w tym pomóc?

Przede wszystkim nie wolno dziecka oszukiwać, mówić, że rodzic wyjechał, udawać, że nic się nie stało. Dziecko czuje, że to nie prawda. To tylko potęguje lęk, poczucie winy – może byłem niegrzeczny? Trzeba z dzieckiem szczerze, oczywiście biorąc pod uwagę jego wiek, rozmawiać, zachęcać do zadawania pytań, bo przecież to dla dziecka obszar zupełnie nieznany. Trzeba po prostu oswajać temat śmierci. Pozwolić na okazywanie wszystkich emocji, nie mówić: „No już nie płacz”. I przede wszystkim pamiętać o tym, że naszym zachowaniem pokazujemy dziecku, jak przeżywać żałobę, jak sobie radzić ze stratą. Jeśli jesteśmy prawdziwi, nie ukrywamy smutku, ale jednocześnie nie wpadamy w histerię. Mówmy, że to minie, że ból będzie się zmniejszał. Nauczymy dziecko, że śmierć jest częścią życia. Warto też z dzieckiem rozmawiać o zmarłej osobie, zwłaszcza bliskiej. Wspominać, oglądać zdjęcia. Nie robić z tego tematu tabu.

Jeszcze a’propos akceptacji, piszesz w swojej książce, że nie zawsze jesteśmy stworzeni do życia w jednym związku. Dodajesz również, że nieprawdą jest, iż każdy ma swoją jedną połówkę na świecie, bo są ich tysiące. Czy w naszym kraju jesteśmy już gotowi na akceptację takich poglądów?

Żeby mnie nie spalili na stosie (śmiech)! A ty jak uważasz? Czy to jest jedyny i właściwy dobry model?

Tak byliśmy wychowywani.

I żyli długo i szczęśliwie… bajki! Może w dawnych czasach ta formuła się sprawdzała, ponieważ średnia życia wynosiła około trzydzieści lat. Obecnie jest dwu-trzykrotnie wyższa. Świat pędzi, kiedyś ludzie się tak za życia nie zmieniali, jak teraz. Żeby było jasne – idea wspólnego życia po kres dni jest bardzo piękna. Tylko co z ludźmi, którym się to nie udaje? Co z tymi, którzy nie są w związku szczęśliwi z różnych powodów? A obecnie, jak wiemy, większość nie jest.

Ty Asiu miałaś dwóch mężów.

Tak, jestem więc dobrym przykładem do rozmów. Kiedy pierwszy raz wychodziłam za mąż, to miałam nadzieję, że to miłość na całe życie.

Wszystko przerwała wielka tragedia.

Prowadziłam samochód na autostradzie w Niemczech. Wjechał w nas tir. Zdemolował samochód. Zginął mój synek…ja ledwo przeżyłam. Syn miał osiem miesięcy. Rozprawiałam się z tym bardzo długo. Nim doszłam do akceptacji minęło około dziesięć lat.

Co się działo po wypadku?

Szpitale, lekarze. Ogólnie byłam w szoku. Dawali mi leki psychotropowe, wyciszające i tłumiące emocje. W pierwszej fazie być może było to pomocne. Brałam leki prawie rok, ale nie byłam wysłana na żadną terapię. Po roku zażywania tych substancji, wydawało mi się, że normalnie żyję i funkcjonuję. Rozwiedliśmy się z mężem, bo nasze małżeństwo kompletnie tego nie uniosło. Zwykle po takiej tragedii ludzie albo się zbliżają do siebie, albo totalnie oddalają. Niestety ta druga opcja jest częstsza. Ja ułożyłam sobie życie na nowo z drugim mężem, urodziłam drugie dziecko. Ale nie byłam szczęśliwa. Często płakałam bez powodu, byłam smutna.

W końcu trafiłaś do terapeutki.

I ona już na pierwszym spotkaniu powiedziała do mnie: „Pani ma nieprzerobioną żałobę”. Byłam w szoku! Ja to tak stłumiłam, tak wyparłam, że mi się wydawało, iż się z tym pogodziłam dawno. Kiedy rozmawiałyśmy na kolejnych spotkaniach, to wszystko zaczęło ze mnie wypływać. Żal, ból, rozpacz. Nieprzerobiona żałoba niszczy życie.

Ile lat po wypadku wybrałaś się do tej terapeutki?

Sześć lat. I wybrałam się z zupełnie innego powodu – bycia nieszczęśliwą w życiu, w związku. Terapeutka zszokowała mnie swoją diagnozą. Zaczęłam nad sobą pracować, wszystko powoli zaczęło się układać. Doszłam do momentu akceptacji. Oczywiście nie jest to proces, który trwa miesiąc.

Myślę, że mam podstawy, by mówić jak bardzo może nas zniszczyć nieprzebyta żałoba.

I to nie tylko w sferze psychicznej.

Zgadza się, wszelkie choroby autoimmunologiczne mogą być efektem traum. Organizm zaczyna się niszczyć od środka.

Autodestrukcji towarzyszą myśli samobójcze. Wiem, że pojawiły się u Ciebie.

Utrata dziecka, to jest taki ból, że rozważasz to. Gdyby nie moja córeczka, to nie wiem, co mogłoby się wydarzyć. Myśl, że miałabym ją osierocić mocno mnie wstrzymywała.

Gdy starałaś się wrócić do równowagi życiowej, skorzystałaś również z ustawień hellingerowskich, czyli metod wzbudzających skrajne opinie.

Jest to metoda, którą nauka i wielu psychologów nie uznaje. Polega to na tym, że spotykają się obcy ludzie i terapeuta, który prowadzi spotkanie. Następnie spośród przybyłych wybiera się reprezentantów osób żywych oraz zmarłych i „ustawia” się ich we wzajemne relacje. Te obce nam osoby, postawione na miejscu członków rodziny, będą miały takie same odczucia jak osoba należąca do rodziny, pomimo tego, że kompletnie jej nie znają. Póki się tego nie przeżyje, to brzmi to jak spotkanie sekty (śmiech).

Nie zaprzeczę. Oglądałem kiedyś program o takich spotkaniach i w dużym uproszczeniu wyglądało to tak, że osoby zwracały się do obcych, jak do swoich bliskich i mówiły o swoich uczuciach względem nich.

Zwykle wygląda to odwrotnie, ale faktycznie możemy wyrzucić z siebie emocje. Czasem jesteśmy częścią ustawienia, czasem stoimy obok. Chodzi o to, by zobaczyć z dystansu, co się dzieje w naszym systemie rodzinnym. Ludzie, którzy biorą udział w ustawieniach, nic o sobie nie wiedzą. Dziewczyna, która na ustawieniach była moim synkiem, zaczęła potwornie płakać.

Co było dalej?

Jako mój syn mówiła, że już nie może patrzeć na moje cierpienie. Padły nawet takie słowa: „Chcę, żebyś mnie wreszcie puściła”…Często w ustawieniach chodzi o wybaczenie sobie, bądź drugiej osobie.

Wierzysz takie metody?

Wierzę, bardzo mi pomogły te spotkania. Symbolicznie pożegnałam się z synkiem. Nam się wydaje, że jesteśmy racjonalni, kiedy nasz świat to same symbole: narodziny, chrzciny i polewanie dziecka wodą, ślub, pogrzeb – to są symboliczne momenty. Po co jest pogrzeb? Mamy namacalny rytuał związany z pożegnaniem. Ja nie byłam na pogrzebie swojego synka, nie byłam w stanie. Byłam tylko w kościele.

Pożegnałaś go po latach, symbolicznie.

Tak. Miałam kiedyś u siebie taką parę, która straciła dziecko w wyniku poronienia. Była to późna ciąża. Byli w takim szoku, że nie wzięli ciała dziecka i nie zrobili pogrzebu. Później się okazało, że zwłaszcza ona, przez wiele lat cierpiała. Nie zamknęła tej historii. Znaleźli zakonnika, który po latach zrobił ich dziecku symboliczny pogrzeb.

Udało im się zaakceptować przeszłość. Podobnie jak tobie.

Zgadza się. Udało mi się też nie obwiniać świata ludzi, bardziej pretensje miałam do siebie, chociaż nie ja spowodowałam wypadek. Jedyna moja wina była taka, że tamtego dnia znalazłam się w tamtym miejscu. Jest grupa ludzi, którzy po tragedii muszą wyrzucić z siebie złość. Przykładem rodzina mojego byłego męża, która obwiniała kierowcę tira za wypadek. Dla mnie to było irracjonalne, bo jakie to miało znaczenie w tamtej sytuacji? Przyszła mi wtedy nawet taka myśl: „Boże, jak ten człowiek musi się czuć”. Zabił dwoje ludzi, bo zginęła jeszcze jedna osoba wtedy. On już dostał swoją karę.

Niektórzy obwiniają siebie, że za mało zrobili, by uratować bliską osobę, chociaż tak naprawdę niewiele mogli zrobić.

Poczucie winy często się pojawia. Ja zawsze mówię w takich przypadkach: gdybyś miał coś zrobić inaczej, to byś zrobił. Na swój stan wiedzy, stan emocjonalny i okoliczności – zrobiłeś, co mogłeś. Jeśli nie zrobiłeś, to znaczy, że nie mogłeś. Mi pomogła pokora, że my ludzie nie jesteśmy bogami. Kiedy mówimy „mogłam uratować”, „zrobić inaczej”, to zachowujemy się jakbyśmy byli wszechmocni.

Nie jesteśmy.

Są wojny na świecie, dzieci umierają z głodu, są wypadki. Czy mamy na to wpływ?

Według ciebie mamy jednak wpływ na to, jak potraktujemy to, co nas spotyka.

Nie mam wpływu na wszystkie wydarzenia, ale mam wpływ, jakie znaczenia im nadam. Mózg nie zawsze produkuje myśli, które chcemy, ale wystarczy trening umysłu, żeby te myśli selekcjonować. Polecam książkę „Człowiek w poszukiwaniu sensu” Viktora E. Frankla. Autor był psychiatrą i psychoterapeutą, który przeżył Auschwitz. Dla mnie to jest fundamentalna pozycja w tym temacie. Nawet Auschwitz możesz nadać swoje znaczenie. Frankl badał po wojnie, dlaczego jedni więźniowie się poddawali, a drudzy walczyli o przetrwanie. Wcale nie chodził o stan fizyczny, ale o siłę umysłu.

Podsumowując: można być szczęśliwym, nawet jeśli spotkało nas dużo złego w życiu. Najczęściej sami mamy na to wpływ, to nasz wybór.

Masz rację. Ja na swojej tragedii zbudowałam siłę. Pomagam teraz innym osobom w podobnych sytuacjach, bo jestem po tej samej drodze, tylko nieco z przodu. Mogę dać nadzieję. Mogę pokazać, że można być szczęśliwym człowiekiem.

Trener mentalny to…?

Człowiek, który pomaga ci dobrze żyć.

Człowiek to…

Cudowna istota.

Emocje to…?

Drogowskazy.

Pomagam innym ponieważ…?

To moja misja.

Gdy mam złe samopoczucie…?

Albo je przesypiam, albo je zmieniam. A często jak się prześpię, to już nie ma co zmieniać.

Najprostszy sposób na kompleksy…?

To się ich pozbyć (śmiech)!

By być szczęśliwym…?

Trzeba o tym zdecydować.

 

Jeśli uważasz, że treści, które publikuję są wartościowe i chcesz, by pojawiały się częściej, możesz wesprzeć „Rozmowy do kawy” i zostać patronem portalu! Link: https://patronite.pl/RozmowyDoKawy/description