Najlepszy polski akordeonista. Zwycięzca drugiej edycji programu „Mam talent”. Wykładowca Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach, członek Amerykańskiego Stowarzyszenia Akordeonistów. Laureat konkursów krajowych i międzynarodowych. Sympatyczny pracoholik. Niedawno ukazała się jego piąta, autorska płyta „Polacc”, na której znalazły się utwory inspirowane polską muzyką. Koncertuje na całym świecie, a międzynarodową karierę umożliwiła mu… krowa!

 

Jeszcze nigdy nie spotkałem cię bez uśmiechu na twarzy. Bywasz czasem w złym humorze?

(Śmiech) Oczywiście, że czasem bywam w złym nastroju, zwykle jak jestem przemęczony. Zdarza mi się to z rana, jak wstaję, ciężko jest mi się wtedy rozkręcić. Kiedy już wpadam w wir pracy (próba, koncert, wyjazd), wszystko wraca do normy. Szybko dochodzi do mnie, że nie mam prawa na nic narzekać, bo robię w życiu, to co lubię. Ziściły się moje największe marzenia. Nie muszę pracować w zawodzie, w którym źle bym się czuł. Dzięki temu mam napęd i dobrą energię. Największy power mam podczas koncertu, choć po występie jestem tak pobudzony, że najchętniej wróciłbym na scenę i zagrał raz jeszcze!

Jakie jest twoje ulubione zwierzę?

Pies. Dlaczego pytasz?

Myślałem, że wskażesz na krowę, która zmieniła historię rodziny Wyrostków.

A! Łapię! (śmiech) Mój dziadek sprzedał krowę i kupił akordeon mojemu tacie, polską „Victorię”. Gdyby nie krowa, prawdopodobnie dziś nie byłoby mnie tu, gdzie jestem. Tamten akordeon stoi w honorowym miejscu w moim domu, jako historyczny eksponat. Krowa została „świnią”, bo na akordeon tak się mówi.

Dziadek uczył grać twojego tatę.

Dziadek grał na grzebieniu, na liściu, na czym się tylko dało. Tata był w sumie samoukiem. Jeździł jakiś czas do Ogniska Muzycznego. Z gospodarki w Ciechanowicach biegł z akordeonem na dworzec i jechał pociągiem do Jeleniej Góry. Tam uczył się podstaw gry na tym instrumencie. Oprócz tego pracował, kończył Technikum Mechaniczne. Zawsze jednak znalazł czas na grę. W Liceum Muzycznym we Wrocławiu rozpoczął zaś naukę gry na na klarnecie. Po roku musiał zrezygnować z dalszej edukacji, bo mój dziadek miał wypadek. Stracił oko. Pracował u siebie na gospodarstwie – jak co dzień. Gdy podkuwał zwierzęta, iskra nieszczęśliwie wpadła do oka… Tata musiał wrócić z Wrocławia i przejąć obowiązki dziadka.

Przypadek zadecydował, że twój tata nie został muzykiem.

Miał szansę być zawodowcem. Proza życia. Po prostu nie mógł sobie na to pozwolić…

Tata bardzo cię wspierał w muzycznej edukacji.

Bardzo był zaangażowany. Chyba postawił sobie za punkt honoru to, żeby umożliwić mi naukę gry na akordeonie. Żeby dać mi szansę, której on nie miał. W szkole dziennej obowiązki pełniła moja mama, w edukacji muzycznej tata. Był w radzie rodziców, jeździł ze mną na konkursy, organizował różne eskapady.

W Jeleniej Górze moim nauczycielem muzyki był Białorusin. Miał duży problem z meldunkiem i z pozwoleniem na pobyt w naszym w kraju. Co zrobił tata? Zameldował go z jego żoną u nas w domu! (śmiech) Tak się angażował!

Foto: www.facebook.com/marcinwyrostek/

Jesteś wirtuozem akordeonu, laureatem wielu konkursów w kraju i za granicą, wykładowcą w prestiżowej Akademii Muzycznej w Katowicach, jednak to udział w „Mam talent” zdefiniował ciebie jako muzyka na nowo.

Powiem ci historię mojego znajomego, który niestety nie żyje. Grał w brydża. Brał udział w krajowych i międzynarodowych mistrzostwach w tej dyscyplinie, uczył też innych owej sztuki karcianej. Opowiadał mi o tym wszystkim. Dlaczego o tym mówię? Odnalazłem analogię do mojej osoby. Ja też jeździłem na różne konkursy, do wielu krajów. Też byłem dobry w swojej dziedzinie. Z brydżem jest podobnie, jak z akordeonem. Kiedy mój znajomy opowiadał mi o swoich grach i historiach z nimi związanymi – dla niego to był cały świat. Dla mnie całym światem był wtedy akordeon. Jednak kiedy ktoś jest spoza tych światów, mojego czy jego, to nie ma o tym pojęcia i zupełnie go to nie interesuje. To są tak niszowe sprawy, że wiedzą o tym nieliczni. Kiedyś myślałem, że jak powiem na ulicy, że studiuję u profesora Pichury, to ludzie klękną wrażenia! (śmiech) Niestety tak nie jest.

Wygrane konkursy akordeonowe okazały się mało istotne, w kontekście popularności i ofert koncertowych.

Kiedyś wydawało mi się, że to jest droga do sukcesu – wygrane w bataliach muzycznych. Bycie najlepszym w swojej branży. Miałem przekonanie, że triumfy w międzynarodowych konkursach zmienią moją sytuację, że ich następstwem będzie wielka kariera. Jak oglądasz piłkę nożną, to wiesz, że najlepsi grają w Lidze Mistrzów.

Sukces powinien być następstwem dobrych wyników.

Tak się nie działo, chociaż doceniam inny wymiar rywalizacji międzynarodowej. Bardzo dużo ćwiczyłem, doskonaliłem warsztat, poznawałem ludzi z całego świata, podpatrywałem jak grają, wymieniałem doświadczenia z całym środowiskiem akordeonistów.

Ale nie wymieniałeś samochodów, domów…

(Śmiech) No tak! Bywało nieciekawie. Ja od osiemnastego roku życia byłem na swoim rachunku. Głównie z własnych ambicji, chciałem być samowystarczalny, pomagać rodzicom. Nawet jak miałem krucho z gotówką, to nie dawałem tego po sobie poznać. Momentami byłem chyba zbyt ambitny. Kiedy jeździłem na te wszystkie konkursy, to miałem zazwyczaj najgorszy instrument wśród zawodników. Po występie zbierałem z podłogi guziki z akordeonu, bo klej puścił. Miech też był uszkodzony. Po zwycięstwie w międzynarodowym konkursie nie otrzymałem pieniędzy na nowy samochód. Była tylko nowa linijka w CV! (śmiech)

                                             

Zanim zdecydowałeś się na występ w programie „Mam talent”, miałeś poważne chwile zwątpienia w stosunku do muzycznej przyszłości.

Miałem wielkie ambicje, ale na koncie parę groszy. Po zapłacie rachunków, środków na życie zostawało niewiele. Mój charakter nie pozwolił na pożyczki od znajomych, a na pewno nie od rodziców. Przez długi czas wcinałem ryż z sosami z proszku. Dużo podróżowałem, mało spałem. Pokłosiem tego były częste wizyty szpitalne, problemy zdrowotne. Pomyślałem: – Kurdę, nie dam rady! Zacząłem myśleć o grze na akordeonie, jako o mojej fanaberii, bo przeżyć się z tego nie dało. I „przeżyć” życia również, bo ciągłe próby, wyjazdy.

Nie było czasu na rozrywki?

Bardzo rzadko się zdarzało. Czasem jak mi się udało wyrwać z zajęć koło 22.00, biegłem po kolegów, żeby pograć w piłkę. Oczywiście nikt o tej porze już nie chciał grać. Z perspektywy czasu patrząc na jakieś balangi, to raczej dużo nie straciłem.

Czułeś, że jesteś mocny w grze na akordeonie. Znałeś swój potencjał, tylko chciałeś, żeby świat o nim usłyszał.

Czułem, że mam jakiś tam potencjał. Chciałem się tym zająć na poważnie…

A świat odbierał twoją pasję… jak brydża?

No tak, dokładnie.

Z tego co się orientuję, to akordeoniści po studiach muzycznych zwykle zostają nauczycielami. To takie trochę błędne koło.

To zależy także od tego, kto ma jakie powołanie. W moim wypadku byłaby to sztuka dla sztuki. Wiesz, ja wygrywałem konkursy, a nie miałem pieniędzy na niezniszczony instrument. Mój kolega z Jeleniej Góry, mojego miasta rodzinnego, grał kiedyś koncert w kościele. Po występie ksiądz ogłosił z ambony, że Wojtek dostał się do szkoły talentów w Hannoverze, ale nie może podjąć tam nauki, ponieważ nie posiada odpowiednich środków pieniężnych. Po mszy do kolegi zgłosił się człowiek, który powiedział, że chce sfinansować jego naukę w Niemczech. Wojtek wyjechał do Hannoveru. Otworzył się przed nim inny świat, grał na całym globie.

Po tej historii zacząłeś pewnie inwigilować tego księdza?

(Śmiech) Nie! Miałem natomiast w głowie takie przeświadczenie, że też muszę mieć taki moment w życiu, dostać szansę. Zawsze było tak, że bardzo dużo podróżowałem i mało spałem. Gdy ktoś zadzwonił: – Przyjedź i zagraj! – to jechałem. Nie pytałem o wynagrodzenie. Wierzyłem, że gdzieś kiedyś nastąpi przełom, że zapali się iskierka.

Nagle usłyszałeś o telewizyjnym show.

To był dla mnie wóz, albo przewóz.

W którym momencie uwierzyłeś, że możesz wygrać program?

Do samego końca nie wiedziałem, co się wydarzy. Nie oglądam telewizji, więc nie znałem zupełnie formuły programu. Po finałowym występie, przed ogłoszeniem wyników, schowałem akordeon do szafy w jakimś pomieszczeniu. Kiedy zliczano głosy a widzowie oglądali skróty pokazów finałowych, cała załoga techniczna goniła po zapleczu i szukała mojego akordeonu!

Foto: www.idolo.pl

Chciałeś się pokazać, wygrana była dodatkową nagrodą.

O to chodzi w występach w show – o możliwość zaprezentowania swojego talentu. Tak, by jak najwięcej ludzi się o tobie dowiedziało. Już podczas pierwszych odcinków wiele osób mówiło mi, że gdyby wiedzieli jak gram, to zapraszaliby mnie na różne festiwale.

Co się działo w głowie Marcina Wyrostka, jak usłyszał finałowe wyniki?

Nie dowierzasz, jesteś jakby obok tego. Nie zdajesz sobie sprawy, co się wydarzyło. Leci konfetti, ludzie gratulują, a ciebie jakby nie było. Dla mnie to było absurdalne, że mogę wygrać taki program.

Był czas na świętowanie?

Nie było czasu, bo przecież jestem pracoholikiem! (śmiech) Pojawiła się lawina zapytań, maili, wywiadów, telefon dzwonił non stop. Patrzę, a tu siedemnaście połączeń nieodebranych. Oddzwoniłem na pierwszy numer, kiedy skończyłem rozmawiać, przybyło kilkanaście kolejnych informacji o próbach kontaktu ze mną.

Trudno odnaleźć się w takim chaosie.

Jakoś to dźwigałem. Bałem się czegoś innego: nagle pojawiło się pełno agentów, managerów, firm zarządzających karierą, z propozycjami współpracy i kontraktów. I tego się obawiałem najbardziej, bo słyszałem jak ludzie z muzycznego środowiska podpisywali takie rzeczy, a potem bardzo żałowali. Źle na tym wychodzili. Tylko nieliczni mieli szczęście. Postanowiłem, że będę Zosią Samosią. To była moja życiowa szansa i nie mogłem ryzykować, oddać mojego losu w cudze ręce. Dobrze, że miałem przyjaciół z zespołu, z którymi gram już 12 lat, mogliśmy od razu koncertować. Ktoś pomagał mi w formalnych sprawach i jakoś to funkcjonowało. Dziś jest nas siódemka na scenie, realizatorzy dźwięku i światła, manager, kierowca. W sumie zatrudniam jedenaście osób i dla większości to jest ich pierwsze miejsce pracy.

Foto: www.facebook.com/marcinwyrostek

Wygrać show to jedna sprawa, ale spożytkować odpowiednio ten sukces, to już inna bajka. Wielu artystów po wygranych programach opowiadało, że po wszystkim zostawali sami, bez żadnego wsparcia. Po kilku tygodniach ich „kariery” umierały śmiercią naturalną.

Na godzinę po takim show już jesteś sam. Lata konfetti, a po chwili już nikogo nie ma. I zaczynają się myśli typu: „co dalej?!”. Ja cały czas korzystałem z okazji i radziłem się różnych osób, które spotykałem przy okazji kręcenia programu. Pytałem ich o wszystko. Miałem też później o tyle łatwiej, że pomagało doświadczenie zdobyte na festiwalach i konkursach. Posiadałem szeroki repertuar, wiedziałem jak się gra koncerty, jak się je produkuje. Gdybym trafił do show klika lat wcześniej, to raczej bym sobie po wszystkim nie poradził. Dużo pomógł fakt, że miałem już swoją płytę. Każdy chciał ją kupić po programie. Nagrałem ją niewiele wcześniej w Radiu Katowice, co ciekawe rozliczyliśmy się barterowo z rozgłośnią. Szybko pojawiały się kolejne wydarzenia: Fryderyki, Top Trendy, różne festiwale, to bardzo pomogło w kontekście ciągłości pojawiania się na dużych imprezach i w mediach.

Działałeś bardzo ofensywnie.

Tak, już w pierwszym roku po programie wynająłem na przykład Teatr 6 Piętro w Warszawie i zorganizowałem dwa platynowe koncerty. Byłem coraz bardziej świadomy, uczyłem się managementu (zarządzania – red.). Dziś jestem bardzo autonomiczny. Wydaję swoje płyty, produkuję wideoklipy, tworzę muzykę do filmów, organizuję swoje trasy koncertowe, wynajmuję najbardziej prestiżowe sale koncertowe w Polsce, m.in. Filharmonię Narodową i NOSPR. Współpracuję z artystami, z którymi chcę występować, jak Maryla Rodowicz, Kayah. Jestem niezależny.

Foto: www.facebook.com/pg/marcinwyrostek

Akordeon nadal ciężki?

No waży te piętnaście kilo…

Kiedyś stworzyłeś specjalne pasy mocujące, które nieco odciążały kręgosłup.

Znowu je przerobiłem, dzisiaj miałem ostatnią przymiarkę! Szyje mi je polska firma BELTI spod Wielunia. Powstanie model sygnowany moim nazwiskiem.

Będzie też dostępny w otwartej sprzedaży?

Będzie w ofercie tej firmy.

Akordeony nadal sprowadzasz z Włoch?

Niestety Włosi nie mają obecnie konkurencji. Próbują ich gonić Rosjanie, ostatnio nawet Chińczycy.

Pamiętam, jak mi kiedyś opowiadałeś, że na zamówiony sprzęt długo się czeka.

Minimum pół roku. Czasem coś jest źle docięte i musisz odesłać z powrotem.

Dalej warte są tyle, co dobry samochód?

Nawet się ostatnio zdziwiłem. Doradzałem komuś, patrzymy w internecie a tam 50, 70, 100, 120 tysięcy złotych… Strasznie dużo. Kiedyś jak szukałem akordeonu, to taki na wypasie kosztował 40 tysięcy. Teraz jest raz droższy.

I jak młodzi mają się garnąć do nauki gry na tym instrumencie?

Nawet taki bardzo początkujący muzyk musi wydać 8-10 tysięcy.

Chyba wybrałbym gitarę…

Albo trąbkę. Są niby jakieś wynajmy sprzętu, leasingi, ale to jest kupa kasy. Jest to bardzo skomplikowany instrument, stąd pewnie taka cena.

                                               

Gra na akordeonie to spory wysiłek fizyczny. Spotkała cię kiedyś kontuzja, która uniemożliwiła ci grę na instrumencie?

Hmmm…

Słyszałem, że na przykład po energetykach można mieć problemy…

(Śmiech) No miałem tak! Walnąłem dwa napoje ze „skrzydełkami” w Elblągu…

Mocno zapadło ci to zdarzenie w pamięć, skoro pamiętasz nawet miejscowość, gdzie akurat koncertowałeś.

(Śmiech) Pamiętam dokładnie! Siedzę na przeciwko lustra w garderobie i myślę: „Nie dam rady”. Mieliśmy kilkugodzinną próbę przed występem, dzień wcześniej dwa koncerty, również z próbami. Po pierwszym koncercie w Elblągu byłem wykończony. Strzeliłem w przerwie dwa energetyki i ruszyłem na scenę. Nagle skurcze zaczęły atakować moje ręce. Nie wiedziałem co się dzieje! Straszny ból, ale musiałem wajchować! (śmiech)

Na koncerty zawsze jeździsz z zapasowym instrumentem.

Na jednym gram, drugi jest rezerwowy. Trzeci jest na wypadek, gdybym musiał któryś z tych dwóch dać do naprawy.

Naprawiasz je też we Włoszech?

Te poważniejsze rzeczy tak. Wysyłam kurierem. Chociaż ostatnio sam zawoziłem do Austrii. Spotkaliśmy się z Fabio (właścicielem firmy Ballone Burini, z którą współpracuję) w połowie drogi. Przejął instrument i pojechał do Włoch.

Znalazłem w twoim życiowym CV, że byłeś m.in. budowlańcem, mechanikiem, czyli jakiś plan „B” na życie miałeś…

(Śmiech) Pół żartem, pół serio, to ja nawet na Politechnikę zdawałem. Nawet się dostałem. Znałem życie, pracowałem na budowach, zbierałem owoce, pomagałem ojcu w firmie, która się zajmowała instalatorstwem i ogrzewaniem. Woziło się na przyczepie wytwornice z karbidem do spawania, rury stalowe i inne ciężkie sprzęty do roboty.

Kiedyś akordeon był dosyć obciachowym instrumentem, kojarzącym się głównie z biesiadami, z graniem na ulicach.

Były takie czasy, chociaż ja zawsze traktowałem go jako niezwykły instrument, w tym moim magicznym świecie. Klapki miałem na oczach. W liceum mieliśmy „radio węzeł”, kiedy zdobywałem nagrody na festiwalach, wiadomości szły w eter. Inni uczniowie wiedzieli czym się zajmuję, ale nie było to jakoś przaśnie odbierane. Chociaż wiedziałem, że inni nie do końca mnie rozumieją. Czułem, że to, co robię jest inne. Mile się zaskoczyłem, jak zagrałem na rozdaniu świadectw maturalnych. Pierwszy raz wystąpiłem przed moimi rówieśnikami. Były takie owacje, że mocno się zdziwiłem. Nie wiem czy z sympatii, czy im się podobało.

Może docenili kunszt, kiedy zobaczyli „na żywo”, czym się zajmujesz?

Nie mam pojęcia, ale byłem bardzo mile zaskoczony.

Foto: www.facebook.com/marcinwyrostek

Spotkałem się z określeniem, które wcześniej funkcjonowało w innych sferach życia, że „im większy, tym lepszy”…

Akordeon! (śmiech) Prawda, ma lepszy rezonans, mocniejszy bas. Z tym, że im większy, tym cięższy.

Nazwisko ci pomaga, czy przeszkadza w codziennym funkcjonowaniu? W wyszukiwarkach internetowych już chyba zawsze będzie na drugiej pozycji.

Wyrostek robaczkowy przoduje! Za młodu nawet tak się przedstawiałem, jak pani na poczcie pytała o nazwisko. (śmiech) Na pewno łatwiej się zapamiętuje i coś znaczy. Choć w razie problemów można go wyciąć.

Ironią losu jest fakt, że Wyrostek miał problemy z… trzustką.

Ostre zapalenie, normy przekroczone kilkukrotnie. Kilka miesięcy się leczyłem. Byłem na diecie. Na koncerty jeździłem ze specjalnie przygotowanymi potrawami. Woziłem butlę gazową w bagażniku. Rodzice mi wekowali w słoikach piersi z kurczaka, makarony.

W końcu zacząłeś dbać o siebie.

Po drodze, na parkingach, gotowałem sobie posiłki jak kierowcy tirów. Kiedyś jak grałem w polskiej ambasadzie, to w pokoju gościnnym odgrzewałem przygotowane jadło na butli!

Nie jest tajemnicą, że kiedyś dużo grałeś na ulicach. Często w Niemczech.

Musiałem dorabiać. Kolega jeździł do Szwajcarii i opowiadał mi później, że fajnie sobie dorabia na muzykując na ulicach. Ja miałem kolegę w Niemczech, u którego mogłem się zatrzymać. Jeździłem po różnych miejscowościach, szukałem rynków. Parkowałem nieco dalej, żeby nie płacić za postój, i wracałem do centrum grać. Cały czas starałem się nawiązywać kontakty. Nawet jak grałem na ulicach, to zdarzało się, że ktoś prosił mnie o występ wieczorem w jakimś klubie czy knajpie.

Foto: Rafał Wójcicki

Występowałeś też z ojcem na weselach i różnych zabawach.

Tak, tata miał nawet swój zespół. Pierwszy koncert zagrał za górę pączków! Cieszył się, jak nigdy! (śmiech) Mieliśmy też band rodzinny, występowaliśmy na różnych imprezach, festiwalach familijnych. I oczywiście kolędowaliśmy w święta.

Masz już na koncie cztery autorskie płyty, które bardzo doceniła publiczność. Niedawno skończyłeś pracę nad nowym krążkiem „Polacc”.

Pomysł na płytę wziął się stąd, że dużo obecnie występujemy za granicą, przykładowo: USA, Katar, Azerbejdżan, i zawsze były prośby, żeby zagrać coś polskiego. Zaczęliśmy szukać pomysłów, bo nie mieliśmy niczego takiego w repertuarze. Dwa lata temu występowaliśmy w siedzibie polskiej ambasady w Paryżu. Zagraliśmy Szymanowskiego, taki zalążek polskiego programu, i zebraliśmy same pozytywne recenzje od delegatów z różnych krajów. I tak powstała płyta, która zawiera muzykę ludową, folklor polski, tańce ludowe, muzykę filmową, żydowską, kompozycje takich mistrzów jak Szymanowski, Kilar, Górecki, Lutosławski.

Jeden z utworów, który tam znajdziemy, jest dla ciebie bardzo sentymentalny.

„Zabrałaś serce moje”, często go graliśmy z rodziną. Typowo biesiadna kompozycja. Ładna melodia i piękny temat.

Skoro nowa płyta, to i trasa koncertowa się szykuje.

Gramy teraz koło trzydziestu koncertów promujących krążek. Cieszymy się bardzo, że jest pozytywny odzew na nowy materiał. Daje nam to dużą frajdę.

Foto: www.facebook.com/marcinwyrostek

Jakim jesteś nauczycielem?

Czasami się denerwuję, kiedy przekazuję moje życiowe doświadczenia, zbierane długimi latami, a niektórzy studenci nie do końca chcą słuchać. Jeśli komuś coś łatwo przychodzi, to niczego nie docenia.

Wymagający jesteś.

Tak. Chciałbym, żeby każdy, kto chce się uczyć gry na akordeonie, robił to na sto procent. W przeciwnym wypadku lepiej robić coś innego.

Nadal urządzacie ślubowania dla nowych adeptów muzycznych?

Umarło to, niestety. Nie ma już picia eliksiru z płynu do golenia, herbaty, oleju i wody! (śmiech) Szkoda, że nie ma już takiej integracji jak kiedyś.

 

Akordeon – obciach czy dar?

Dar.

Tango z kobietą czy mężczyzną?

(Śmiech) Z kobietą, ale kiedyś tango tańczyli mężczyźni. Była to demonstracja siły.

Na akordeonie nie zagram…?

Nawet na pogrzebie grałem, ale już nie chcę! (śmiech) Za bardzo się wzruszałem.

Najdziwniejsze miejsce koncertowe?

Lotnisko.

Nietypowy prezent od fana/fanki?

Miód.

W wolnym czasie…

Rolki.

Marzenie z dzieciństwa?

Granie na festiwalach.

„Mam talent” czy „Jaka to melodia”?

Wiem dlaczego pytasz! (śmiech) Nie dostałem się kiedyś na castingu do „Jaka to melodia”, więc wybieram „Mam talent”!

Pierwszy koncert za sporą gotówkę?

Pierwszy w cukierni, za słodycze. A taki większy, za gotówkę, to w kościele w Szwajcarii. Kupiłem sobie za wypłatę moje pierwsze oryginalne sportowe buty.

Najczęściej nowe utwory przychodzą mi do głowy w…?

W łazience, ale pod prysznicem! (śmiech)

 

Jeśli uważasz, że treści, które publikuję są wartościowe i chcesz, by pojawiały się częściej, możesz wesprzeć „Rozmowy do kawy” i zostać patronem portalu! Link: https://patronite.pl/RozmowyDoKawy/description