Denis Rodman polskiej siatkówki. Na parkiecie wyróżniał się nie tylko świetną grą, ale też szalonymi fryzurami. Już jako junior został mistrzem Europy i świata. W Bahrajnie, podczas światowego championatu, wybrany najlepszym zawodnikiem globu w swojej kategorii wiekowej. Dobra gra zaowocowała transferem do jednego z najlepszych polskich klubów siatkarskich – Mostostalu – Azoty Kędzierzyn – Koźle, w którym kolekcjonował krajowe trofea. Trafił do dorosłej Reprezentacji Polski i między innymi dzięki jego dobrej grze, nasza kadra znów potrafiła wygrywać z najlepszymi drużynami na świecie. W kraju rozpoczął się boom na siatkówkę. Świetnie zapowiadającą się karierę przerwała fatalna kontuzja. Miał wtedy 23 lata. Mimo kilkunastu operacji już nigdy nie wrócił do wielkiej gry.

 

Co dziś porabia Denis Rodman polskiej siatkówki?

Kilka lat temu zostałem poproszony o współpracę przy projekcje SOS, czyli Siatkarskich Ośrodków Szkolnych, który wspiera szkolenie młodzieży. To inicjatywa Polskiego Związku Piłki Siatkowej oraz Ministerstwa Sportu i Turystyki, przy współpracy z samorządami terytorialnymi. Kształtujemy i szkolimy dzieciaki, aby w przyszłości można było cieszyć się z ich osiągnięć jako reprezentantów kraju. Jestem ambasadorem tego projektu. Poza tym zajmuję się domem, firmą. Jestem dyrektorem sportowym turnieju siatkówki plażowej „Plaża open”, studiuję pedagogikę na Akademii Pomorskiej w Słupsku.

Jaka średnia na studiach?

4,78!

Fiu, fiu…

Radzę sobie! Choć propedeutyka pedagogiki, to nie są proste sprawy (śmiech)!

Nie masz poczucia, że kibice bardziej pamiętają twoje kosmiczne fryzury niż osiągnięcia sportowe?

Miło mi, że w ogóle mnie pamiętają. Minęło już dobre dwadzieścia lat od zakończenia mojej kariery. Starsi kibice kojarzą mnie jako reprezentanta Polski oraz gościa, który miał szalone fryzury. Dzieciaki mało kogo kojarzą z naszej starej gwardii. Muszą szukać nas w internecie, by sprawdzić kim jesteśmy.

Skąd się wzięła ta potrzeba wyróżnienia się na parkiecie?

Pomysł wziął się z młodzieńczej głupoty. Poszliśmy za młodu z Robertem Szczerbaniukiem do fryzjera. Nie było miejsca w męskim, więc udaliśmy się do damskiego. Zauważyliśmy, że kobiety farbują sobie włosy, więc postanowiliśmy zrobić to samo. Kilka miesięcy później Robert odpuścił temat, a mi to zostało. Na tamten moment to był niezły pomysł, bo zyskałem wizerunkowo. Jednak w porównaniu do Denisa Rodmana, ani nie jestem ciemnoskóry, ani nie spałem z Madonną (śmiech).

To fakt, dzięki temu kibice baczniej przyglądali ci się na meczach. Z drugiej strony sam sobie narzucałeś dodatkową presję.

No tak, sama fryzura nie gra. Musiałem dołożyć do tego sporo umiejętności siatkarskich.

Źródło: archiwum prywatne Marcina Prusa

Tych ci nie brakowało, dodatkowo na parkiecie byłeś bardzo przebojowy.

Dopóki wszystko szło jak należy, było ok. Kiedy miałem gorszą formę, to ludzie psioczyli, że zamiast grać farbuję włosy. Zdarzały się hasła typu „palma mu odbiła!”, ale przecież te dwie sprawy nie miały ze sobą nic wspólnego. Miałem prawo zagrać słabszy mecz. Dzięki fryzurom byłem na świeczniku i bardzo łatwo było mi dołożyć łatkę. 

Poza boiskiem też się wyróżniałeś?

To ciekawe, bo pamiętam siebie jako skromnego i zamkniętego w sobie chłopaka. To moje boiskowe alter ego spowodowało, że wyszedłem z cienia.

Twoja kariera przebiegała lepiej niż modelowo, powiedziałbym, że wręcz spektakularnie. Zdobyłeś tytuł Mistrza Europy i Mistrza Świata Juniorów. Zostałeś też wybrany najlepszym zawodnikiem tej drugiej imprezy – byłeś najlepszy na globie!

Rzeczywiście kariera toczyła się w błyskawicznym tempie. Wszystko szło w dobrym kierunku, dopóki nie pojawiła się kontuzja. Byłem w doskonałej formie, ciężko na to pracowałem. Każdy, kto grał na reprezentacyjnym poziomie wie, jak trudno to osiągnąć. Bardzo ciężko trenowałem za juniora, pod okiem trenera Ireneusza Mazura. Po osiem, dziewięć godzin dziennie! Nawet nie mieliśmy wakacji, bo w tym okresie byliśmy na zgrupowaniach kadry. Wykonywaliśmy katorżniczą robotę przez cały rok. Praca dawała rezultaty, bo wykreowała kilku reprezentantów kraju, ale też kilku osobom zniszczyła życie.

Sukcesy w kadrze juniorów przyczyniły się do twojego transferu do Mostostalu – Azoty Kędzierzyn – Koźle. Tam również kolekcjonowałeś trofea.

Trafiłem tam z rzeszowskiego SMS-u, gdzie szlifowano młode talenty. To było coś niesamowitego, bo jako młodzieżowiec dostałem jeden z najwyższych kontraktów w historii ligi. Przyjeżdżałem tam jako mistrz globu i najlepszy junior na świecie w swoim roczniku. Gra w Kędzierzynie – Koźlu to był piękny okres w mojej karierze. Przez pięć sezonów zdobyliśmy cztery Mistrzostwa Polski, jedno wicemistrzostwo, trzy razy podnosiliśmy Puchary Polski. Nieźle zaprezentowaliśmy się też w Europie. W Kędzierzynie znalazłem też swoje miejsce w świecie – mieszkam tu do dziś.

Źródło: archiwum prywatne Marcina Prusa

Dobra gra w klubie zaowocowała powołaniem do seniorskiej kadry. Wkrótce osiągaliście świetne wyniki, a kibice wypełniali trybuny. Siatkówka w Polsce znów zaczęła być modna.

Polska siatkówka zaczęła się odradzać. Wszyscy bardzo wierzyli, że młodzi gracze podniosą jej jakość. Hale się na nowo zapełniały. Pojawił się także sponsor strategiczny – Plus, który po dziś dzień wspiera naszą kadrę.

Wszystko ruszyło wtedy z kopyta. Może nie cyklicznie, ale potrafiliście wygrywać z najlepszymi drużynami świata. Wróciła wiara w reprezentację, w zwycięstwa, rozpoczęła się „siatkówkomania”.

Początkowo nikt w nas nie wierzył. W ramach Ligi Światowej pojechaliśmy na mecz do byłej Jugosławii. Mieliśmy nie wygrać seta z nimi, a wygraliśmy mecz. I to na ich terenie! To była olbrzymia niespodzianka. Zdarzały nam się pojedyncze zwycięstwa, ale prawda jest taka, że na dłuższy dystans nie mieliśmy szans z tymi najlepszymi zespołami. Kiedy u nas trwała zmiana pokoleniowa, oni bili nas na głowę doświadczeniem. Sama ambicja i wola walki nie wystarczały na seryjne triumfy.

Masz doskonałe wyniki w klubie, w kadrze również pokazujesz się z dobrej strony. Wtedy nadchodzi rok 2001, który na nowo definiuje twoje życie.

Tak… Pękła mi kość w stopie i funkcjonowałem z tą kontuzją zbyt długo. Wdała się martwica, trzeba ją było wyciąć. Nie podano mi jednak odpowiednich leków przeciwzapalnych. Zachorowałem na zakrzepicę żylną. Jakiś czas leżałem w łóżku, ale musiałem wkrótce wrócić na mecze mistrzowskie. Sam bardzo tego chciałem, a że były takie możliwości…. Organizm nie wytrzymał jednak obciążeń. Po mistrzostwach miałem problem z kolanami, trzeba je było operować. Podczas kolejnych operacji zmarł mój starszy przyjaciel, który pokrywał moje leczenie z własnej kieszeni…

Klaus Sobotka.

Zgadza się. Zmarł na tętniaka. Wcześniej zorganizował mi zabiegi chirurgiczne – przeszczep chondrocytów. Była to jedna z pierwszych takich operacji w naszym kraju. Po śmierci pana Sobotki zostałem sam z kontuzjami.

Ile było tych operacji? Naliczyłem jedenaście…

Jedenaście, to było takich poważnych. Były też mniej istotne zabiegi. Mimo ogromnej walki, nigdy nie udało mi się już wrócić do pełnej sprawności i formy sprzed kontuzji.

Źródło: archiwum prywatne Marcina Prusa

Wspominałeś wcześniej katorżnicze treningi u Ireneusza Mazura. To jego metody wpłynęły na twoją sytuację zdrowotną?

Ja na to patrzę dwojako. Jako trener zrobił z nas mistrzów świata. Bardzo poświęcił się swojej pracy. Należy ściągnąć czapkę z głowy i nisko się pokłonić za to, co dla nas zrobił. Pozostaje jednak pytanie, czy trenowanie po dziewięć godzin dziennie to dobry pomysł. Podejrzewam, że w dzisiejszych czasach takie praktyki nie miałyby racji bytu. Dzień w dzień byliśmy wykończeni fizycznie. Przez sześć dni w tygodniu mieliśmy po trzy treningi dziennie, w niedzielę „tylko” dwa. Siódmy dzień tygodnia był dla nas rajem!

Nie potrafię zatem określić jednoznacznie, czy metody trenera były słuszne. Byliśmy najlepsi na świecie, ale wielu przedwcześnie musiało zakończyć kariery i odejść w zapomnienie.

W zapomnienie odszedłeś też ty, kiedy zaczęły się kontuzje.

Bardzo trudno walczyć z kontuzjami, gdy zostaje się samemu. Oczywiście była rodzina, nigdy się na niej nie zawiodłem, ale poznikali koledzy i koleżanki. Tamten okres pomógł mi bardzo dużo rzeczy poukładać w głowie. To był idealny czas na przemyślenie swojego życia. Trzeba było się dostosować do nowej sytuacji, nie każdy sobie z tym radzi. Mój charakter był jednak mocny.

Operacje są zazwyczaj bardzo kosztowne, jak sobie radziłeś z ich finansowaniem?

Wtedy było jeszcze na tyle kasy, że mogłem sobie pozwolić na regulowanie kosztów operacji. Tak się złożyło, że wystarczyło środków na czas kontuzji. Swego czasu, na jednym z portali pojawił się artykuł, że jestem spłukany i zostałem sam ze sobą, ale nie do końca tak to wyglądało. Autor bardzo podkoloryzował historię. Prawdą natomiast jest fakt, że musiałem znaleźć nowy pomysł na siebie. Byłem tym samym człowiekiem, z tym samym nazwiskiem, z tymi samymi osiągnięciami, ale musiałem zacząć funkcjonować w innej rzeczywistości.

O nowym życiu rozmyślałeś… wędkując.

Zawsze to kochałem. Dziadek mnie tego nauczył za młodu. Faktycznie to była moja odskocznia. Ale jakbym z wędkarstwa chciał wyżyć, to raczej nie w Polsce (śmiech)!

Źródło: archiwum prywatne Marcina Prusa

Jak dziś wygląda twój stan zdrowia?

Póki mam dwie ręce i nogi, potrafię jechać autem, to jest ok (śmiech)! W biegu na dziesięć kilometrów jednak nie wystartuję. Mam cztery dychy na karku, wiecznie też w formie nie będę. U mojego boku jest mała, czternastoletnia istotka i nawet jeśli znów zawaliłby mi się świat, to motywacji nigdy mi nie zabraknie.

Po karierze sportowca musiałeś się odnaleźć w nowych realiach. Byłeś komentatorem, coachem, pisałeś książki.

Mieszkamy w Polsce, więc trzeba być człowiekiem o wielu talentach, żeby można było godnie funkcjonować. Początkowo chciałem zostać trenerem, później zrodziła się myśl o własnej działalności. Następnie byłem komentatorem, współpracowałem z TVP i Polsatem. Pojawiałem się też w kędzierzyńskim radiu. Miałem wystąpienia publiczne w szkołach, firmach czy instytucjach. Pisałem książki, opowiadałem o nich na różnych spotkaniach. Tata zawsze twierdził, że jestem człowiekiem o wielu talentach i nawet jak mi ktoś kłody…

Halo, halo! Nie po nazwisku!

(śmiech) Racja! Czekaj! Zaraz to jakoś zastąpię: umiem chodzić nawet po śliskim lodzie (śmiech)!

Ok, rozgrzeszam.

 

Kiedy zadzwoni telefon z prośbą o „trenerkę”…?

Którą trenerkę (śmiech)?!

Dobre! Inaczej: kiedy dostanę propozycję poprowadzenia drużyny siatkarskiej…?

Ale to już jest drugie pytanie (śmiech)! Ok: zastanowię się nad nią.

Mecz, który zapamiętam do końca życia…?

Wygrana z Brazylią w finale młodzieżowych mistrzostw świata, w których zostałem wybrany MVP tego turnieju.

Trener, od którego nauczyłem się najwięcej?

W okresie juniorskim paradoksalnie Ireneusz Mazur. Dziś bardzo cenię współpracę z Waldemarem Wspaniałym.

Moja najdziwniejsza fryzura…?

Miałem kiedyś taką w „dalmatyńczyki” (śmiech)! Białe pióra w czarne kropki.

Na moje szalone kreacje głowy koledzy z szatni…?

Reagowali śmiechem!

Najlepszy kumpel z boiska…?

Dwóch: Jarosław Stancelewski i Robert Szczerbaniuk.

Rytuał przed meczem…?

Skarpetki na drugą stronę.

Życie po siatkówce…?

Jest ciężkie…

Zostałem mistrzem świata, bo rodzice…?

Obiecali mi, że rzucą wtedy palenie. Rzucili.

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx

Dobrnęliśmy do końca.

Już? A włączyłeś w ogóle dyktafon (śmiech)?!

Kadra juniorów
Kadra juniorów (archiwum prywatne Marcina Prusa)
Z medalami MŚJ (archiwum prywatne Marcina Prusa)
Pierwsze Mistrzostwo Polski (archiwum prywatne Marcina Prusa)
Z Krzysztofem Ignaczakiem (archiwum prywatne Marcina Prusa)
Spotkanie w Krynicy Morskiej (archiwum prywatne Marcina Prusa)

 

Jeśli uważasz, że treści, które publikuję są wartościowe i chcesz, by pojawiały się częściej, możesz wesprzeć „Rozmowy do kawy” i zostać patronem portalu! Link: https://patronite.pl/RozmowyDoKawy/description