Założyciel, wokalista i gitarzysta zespołu „Cree”. Jest autorem większości repertuaru kapeli. W plebiscycie kwartalnika „Twój Blues” Sebastian zajął drugie miejsce w kategorii „Najlepszy wokalista bluesowy” w 2000 roku. Trzynaście lat później „Cree” zdobył główną nagrodę na Sopot Top Trendy Festiwal oraz nagrodę specjalną słuchaczy RMF MAXXX. Zespół ma w dorobku osiem płyt, niebawem pojawić się ma kolejny krążek. Sebastian to syn Ryszarda Riedla, legendarnego wokalisty kultowej grupy „Dżem”.
Sebastian to osoba, która nie przepada za wywiadami. Raczej od nich stroni. Po długich namowach udało mi się jednak z nim spotkać. Sebastian nie należy do łatwych rozmówców. Waży słowa, jest bardzo lakoniczny, niechętnie się otwiera. Mimo to, wydaje mi się, że powstał wartościowy tekst. Bardzo doceniam to, że Sebastian raz jeszcze cofnął się w czasie i przybliżył historię swojej rodziny moim czytelnikom. Miłej lektury.
Skąd u ciebie niechęć do wywiadów? Namęczyłem się trochę, żeby się z tobą spotkać…
No, nie przepadam za tym (śmiech). Wstydliwy raczej jestem.
Twój manager na hasło 'wywiad’ wydaje się być przerażony (śmiech)!
(Śmiech) Oj tam! Ważne, że się w końcu udało spotkać!
Wydaje mi się, że awersja do mediów ma swoje przyczyny.
No tak. Zgadza się. Często powtarzają się pewne pytania… Jest to dosyć monotonne i ciężko coś nowego powiedzieć w oklepanym już temacie.
Wiesz, że to nieuniknione.
No zgadza się. Jakoś daję radę.
To może porozmawiajmy najpierw o przyjemniejszych rzeczach: niedawno Metallica na koncercie w Polsce wykonała utwór „Wehikuł czasu”. Co czułeś, kiedy usłyszałeś ten cover?
To było bardzo miłe i pozytywne zaskoczenie. Nie powiem – byłem w szoku! Zaskoczyli chyba wszystkich. No i była to „ta” Metallica!
Pewnie odebrałeś dużo telefonów od dziennikarzy…
No działo się przez chwilę. Sporo osób chciało usłyszeć mój komentarz.
Rozmawiamy sobie przed twoim koncertem z zespołem „Cree”, w którym śpiewasz już od ponad dwudziestu lat. Muzyka była naturalnym wyborem?
Tak, jak najbardziej. Towarzyszyła mi od dzieciństwa.
W „Cree” stawiacie na teksty o życiu.
Tak, śpiewam o tym, co przeżyłem i co chcę przeżyć. Gramy „naszą” muzykę – nie stricte rocka czy bluesa, po prostu komponujemy to, co nam w duszy hula.
Założyłeś z kolegami zespół w wieku piętnastu lat.
Nasza „trójka osiedlowa” go założyła. Ja, Sylwester Kramka i Adrian Fuchs. Znaliśmy się od małego. Zaczęliśmy grać kiedy ojciec jeszcze żył. Kiedy odszedł, około rok po założeniu zespołu, dostaliśmy takiego „powera”, żeby kontynuować naszą muzyczną przygodę. Bardzo się wtedy zmobilizowaliśmy. Oddaliśmy jakby hołd tacie.
Była presja, żeby grać kawałki „Dżemu”?
Przez kilka lat trochę nas naciskano w tym temacie. Porównywali mnie też do taty. Kiedyś to było dla mnie męczące. Chciałem od tego uciec. Teraz jest inaczej. Nawet się przedstawiamy jako „Sebastian Riedel i Cree”.
Ciężko uciec od słynnego nazwiska. Z drugiej strony trudno o lepszą reklamę.
To pomaga i przeszkadza równocześnie. Te ciągłe porównania są często krzywdzące. Pojawiały się głosy, że to co gramy jest „nieświeże”, że to już było. Ale my robimy swoje. Plusem jest to, że musimy trzymać wysoki poziom non stop (śmiech)!
Wydaliście osiem płyt, sporo koncertujecie, produkujecie teledyski – dzieje się. Mimo to nie należycie do topowych zespołów. Zastanawiam się czy jest to celowy zabieg, czy faktycznie tak zweryfikował was rynek.
Gramy cały czas, regularnie. Mamy swoją rzeszę wiernych fanów, jest kilka fanklubów. Ale faktem jest, że nie jesteśmy komercyjni. To mogłoby blokować naszą twórczość. Chociaż wytwórnia, z którą mamy podpisaną umowę, nie stawia nam żadnych wytycznych, co do repertuaru.
Ostatnia płyta pojawiła się jakieś dwa lata temu. Coś się dzieje w kwestii nowego krążka?
Plany są. Na pewno coś wydamy niebawem. Musimy się tylko lepiej poznać z zespołem (śmiech)! A tak serio, to mamy nowego perkusistę.
W waszych poczynaniach muzycznych wyczuwam wielki luz. Widać, że nie gracie „za karę”.
Bo sprawia nam to dużą przyjemność, nie może być inaczej. Rutyna się źle kończy, człowiek się wypala. Przez to nie chcemy robić niczego na siłę – grać, nagrywać, wydawać. Chcemy się tym cieszyć.
Podejrzewam, że takie podejście wynika z twojej historii. Od małego znałeś smak presji. Dziś już jesteś dorosłym facetem i oczekiwania innych nie robią na tobie żadnego wrażenia. Nie podporządkowujesz się nikomu.
Coś w tym jest. Jestem chyba bardziej odporny na presję niż inni.
Zahartowany jesteś. Nie każdemu pół Polski wchodziło do domu.
No tak. Poznałem kilka tysięcy „znajomych” ojca. Każdy z nich chodził z nim do klasy (śmiech)! To musiała być duża szkoła! Był straszny młyn w bloku. Trzeba było ciągle remontować klatkę schodową, bo ciągle była popisana. To była masakra.
Jakie napisy się pojawiały?
„Kochamy cię Rysiek!”, „W życiu piękne są tylko chwile” i sporo tekstów piosenek.
Zawsze bardzo ciepło wypowiadasz się o tacie. Kiedy ukazał się film „Skazany na bluesa”, powiedziałeś w jednym z wywiadów, że obraz był zbyt mroczny. Nie pokazał waszego życia i rodziny w sposób właściwy, faktyczny.
Przedstawiono nasze życie jako jedną wielką tragedię. Wiadomo, że były smutne historie, ale było też mnóstwo chwil radosnych. A w świat poszła dramatyczna i ciemna opowieść. Na szczęście nie był to film typowo biograficzny.
Co czułeś, gdy pierwszy raz oglądałeś tę produkcję?
Przerażony byłem. Fajnie się zaczęło, ale potem było już tylko gorzej.
Miałeś okazję poznać się z odtwórcą głównej roli Tomaszem Kotem, który często bywał u was w domu, by lepiej przygotować się do roli.
Chciał lepiej poznać ojca: jak się zachowywał, jakie robił gesty. Pokazywałem mu nawet jak tata chodził, bo on miał inne wyobrażenia na ten temat. Zapinałem mu też guziki w koszuli, tak jak robił to tata.
Odczarujmy trochę tę mroczną wersję waszej historii rodzinnej. Jakie są twoje najmilsze wspomnienia z tatą?
No bardzo dużo jest takich. Ja mieszkałem z tatą w pokoju, w drugim moja siostra. Odkrywałem z nim muzykę. Słuchaliśmy Hendrixa, Led Zeppelin. Poznawałem nowych twórców. Generalnie ojciec cały czas słuchał muzyki. Non stop. Nawet jak się kładł spać, to muzyka leciała w tle. Chcąc nie chcąc, ja też tak funkcjonowałem. Budziłem się i zasypiałem do muzyki. Jak wracałem ze szkoły, to musiałem czekać aż się skończy piosenka, bo inaczej nie było szans wejść do domu. Nie było słychać pukania do drzwi. Mama chodziła na siódmą rano do pracy. Chwilę później tata już kręcił gałką w prawo na maksa (śmiech)! Do piętnastej był u nas jeden wielki koncert. Czasami był taki ogień, że siedziałem na schodach i czekałem aż się płyta skończy (śmiech)!
Kiedyś sława nie była synonimem dobrobytu.
To były inne czasy. Nie było takich luksusów jak dzisiaj. Nawet jak była kasa, to nie było jej na co wydać (śmiech). Luksusem było to, że byliśmy razem.
Rodzinne eskapady były dla twojego ojca bardzo ważne. Nie chciał wtedy tracić czasu na nic innego, jak autografy czy zdjęcia z fanami.
Zgadza się. Tak planowaliśmy wypady, żeby nam nikt nie przeszkadzał.
W telewizyjnej audycji powiedziałeś, że gdyby tata żył w dzisiejszych czasach, to jego historia nie musiałaby skończyć się tak tragicznie.
Na pewno. Możliwe, że ojciec żyłby do dziś. Medycyna stale idzie do przodu. Z prawie każdą chorobą można walczyć z pozytywnym skutkiem
Byłeś świadomy, co się dzieje z tatą? Dostrzegałeś jego autodestrukcję?
Na początku wcale. Z biegiem lat już coraz więcej rozumiałem. Ojciec kiedyś przeprosił za swoje poczynania i na tym się skończyło…
Śmierć ojca to musiał być dla ciebie straszny cios.
Bardzo było mi ciężko… To był najgorszy okres w moim życiu. Zrobiła się wielka pustka. To była krytyczna sytuacja. Nie wiedzieliśmy, co mamy robić.
Jak sobie radziliście z nową rzeczywistością?
Ja zacząłem intensywnie grać.
Uciekałeś w muzykę.
Można tak powiedzieć, ale chciałem też w ten sposób zarobić na życie.
Co się stało z fanami, którzy okupowali waszą klatkę schodową?
Nagle się to skończyło, urwało. „Dżem” dalej robił swoje, my byliśmy trochę z boku. Dziwny czas.
Muzycy „Dżemu” wspierali was w trudnych chwilach?
Tak, do dzisiaj nam pomagają. Mamy dobry kontakt. Nie zostawili nas wtedy samych, nie mogę złego słowa powiedzieć.
Za co ceniłeś tatę najbardziej?
Za to, że był sobą. Nie ulegał presji otoczenia, nikt mu nic nie mógł narzucić, chodził swoimi ścieżkami. I mi też zawsze powtarzał, żebym był sobie wierny. Bez względu na okoliczności.
Kiedy urodził ci się pierwszy syn, pokazałeś wszystkim, że nauki ojca nie poszły w las. Nie uległeś naciskom i zamiast nazwać pierworodnego Ryszard, postanowiłeś nadać mu inne imię.
Wszyscy się spodziewali, że z automatu będzie Rysiek. Rodzina, znajomi, fani. Postanowiliśmy z żoną inaczej. Nazwaliśmy pierwszego syna Samuel. Natomiast drugi dostał imię po dziadku.
Teraz dzieciaków jest już cała gromadka.
Tak. Bardzo szanuję sobie życie rodzinne.
Gdyby była okazja przekazać tacie wiadomość – co chciałbyś mu powiedzieć?
To bardzo ciężka sprawa… Miewałem takie sny, w których spotykałem tatę. Nie wiedziałem wtedy, co mu powiedzieć…
Tak dużo było tematów do rozmowy.
Wszystko chciałbym mu wtedy opowiedzieć. Całe życie bez niego.
Planujesz wydać książkę. Mają się w niej znaleźć nieznane historie związane z twoim tatą. Niektóre opowieści chcesz też sprostować, dopowiedzieć, wytłumaczyć.
Tworzę książkę z przyjaciółmi. Chcemy opowiedzieć różne rzeczy z naszej perspektywy. Naturalne i prawdziwe. Myślę, że książka ukaże się w przyszłym roku.
Nazwaliśmy zespół „Cree”, ponieważ…
Tata nam pomógł wymyślić tę nazwę. „Cree” to także jedno z plemion indiańskich. Tata uwielbiał westerny.
Moje nazwisko to…
Riedel (śmiech)!
Gdy ktoś mnie prosi o wywiad…?
To czekam na telefon (śmiech)!
W najbliższym czasie…?
Będę grał koncerty.
Ulubiony utwór „Cree”…?
Oj, wiele ich jest.
Ulubiony utwór „Dżemu”?
Podobnie (śmiech)!
Kiedy porównują mnie do taty…?
Ja pozostaję sobą.
Jeśli uważasz, że treści, które publikuję są wartościowe i chcesz, by pojawiały się częściej, możesz wesprzeć „Rozmowy do kawy” i zostać patronem portalu! Link: https://patronite.pl/RozmowyDoKawy/description