Prowadził kultowy program „Tik – Tak”. Stworzył setki audycji telewizyjnych dla dzieci, w tym m.in.: „Wyprawy profesora Ciekawskiego”, „Ciuchcię” i „Budzik”. Twórca Kulfona i Ciotki Klotki. Autor kilkudziesięciu scenariuszy filmów animowanych. Współzałożyciel dziecięcego zespołu wokalno – tanecznego „Fasolki”. Kreator literatury dla najmłodszych. Absolwent pedagogiki na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

Muszę się panu przyznać, że ta rozmowa to dla mnie niezwykła podróż sentymentalna.

A nie myli mnie pan z Krzysiem Marcem? (wcielał się w postać „Pana Tik -Taka” po Andrzeju M. Grabowskim – red.)

Sugeruje pan, że umówiłem się na wywiad z niewłaściwą osobą?

Być może (śmiech).

Wszystko jest w jak najlepszym porządku.

(Śmiech) To bardzo się cieszę! Mam nadzieję, że w pozytywnym sensie mnie pan wspomina. Nie straszyłem pana Kulfonem, nie wywoływałem traumatycznych przeżyć moimi programami?

Wręcz przeciwnie.

Oj, obym częściej słyszał tak miłe słowa.

Można powiedzieć, że pana kariera telewizyjna potoczyła się błyskawicznie, bardzo szybko trafił pan na szklany ekran.

Bo ja wiem czy szybko… Miałem dwadzieścia sześć lat.

Niektórzy na taką szansę czekają całe życie.

No tak, ale wiele było takich przypadków tak mój. Na przykład cała ekipa „Roweru Błażeja” trafiła do telewizji w jeszcze młodszym wieku. Nie myślę zatem, żeby to było coś nadzwyczajnego.

Nie uważa się pan za szczęściarza?

Trudno ocenić, bo nie wiadomo, co by się wydarzyło, gdybym nie zaczął pracować w telewizji. Może od razu zacząłbym pisać książki i po trzydziestu latach byłbym bardziej zadowolony ze swoich dokonań pisarskich? Może stworzyłbym kilka poważnych scenariuszy filmowych? Programy telewizyjne, to przecież rzecz ulotna. Owszem zapewnia „popularność”, dosyć tanią, bo jak wiemy nie zawsze trzeba wiele z siebie dać, by zaskarbić sobie przychylność widzów.

Archiwum prywatne

Kiedyś było jednak zdecydowanie trudniej zaistnieć w tej branży. Nie było tylu kanałów telewizyjnych, programów.

Oczywiście, że nie było. Mogę nieskromnie powiedzieć, że jeśli chodzi o wymyślanie programów telewizyjnych, to zostałem pewnymi zdolnościami obdarzony. Pracę w Redakcji Dziecięcej dostałem, ponieważ na spotkaniu przedstawiłem swoje pomysły dotyczące nowych programów. To nie był etat po znajomości. Szefowa telewizyjnego działu dla dzieci Jadwiga Jasny – Mazurek była znajomą recenzentki mojej pracy magisterskiej. Szukała kogoś, kto nadawałby się do tej roboty.

Znalazła Andrzeja Marka Grabowskiego, który napisał pracę magisterską o Muminkach.

Tak, właśnie.

Skąd pomysł, żeby pisać magisterkę na taki temat?

Po prostu lubiłem książki o Muminkach. Ale strasznie poważnie podszedłem do tematu. Tytuł pracy brzmiał „Style życia według Ericha Fromma w książkach Tove Jansson”. Zadęcie było straszne, młody był człowiek (śmiech)! Wracając do wątku: nie wiem ile osób zaproszono wtedy na rozmowę kwalifikacyjną. Mnie zapytano jakie mam pomysły. Spodobały się i zostałem przyjęty.

W 1983 roku został pan prowadzącym program „Tik – Tak”. Stał się pan wtedy w pewien sposób nieśmiertelny…

[Długi śmiech]

Zaprzeczy pan?

Kiedyś pana kolega po fachu zapytał mnie, jak się czuję jako człowiek, który zostanie zapamiętany jako autor piosenki „Kulfon, co z ciebie wyrośnie?”. Pewnie tak będzie, bo w przyszłości nikt nie będzie kojarzył moich książek, które znacznie bardziej cenię, ale Kulfona już tak. Tak to wygląda.

Archiwum prywatne

Mam wrażenie, że ciążą panu te role telewizyjne. Szczególnie Pana Tik – Taka.

Nie, teraz już nie. To zabrzmi dziwnie, ale idąc do pracy w telewizji nie wyobrażałem sobie, że będę występował na wizji. Zawsze byłem osobą nieśmiałą, chociaż po latach pracy zmieniłem się, teraz jest już dużo lepiej. Chciałem pisać scenariusze, ale okazało się, że muszę także występować. Coraz trudniej było się wycofać. Przyznaję, że nie wspominam tamtych lat z wielką przyjemnością. Telewidzowie nie zdają sobie sprawy jak obciążająca jest popularność. Jeśli człowiek jest rozpoznawalny, nie ma chwili prywatności. Niektórzy to lubią, na przykład aktorzy. Oni chcą być sławni, popularni. Natomiast ja, prosty absolwent pedagogiki (śmiech), w ogóle o czymś takim nie myślałem. To był dla mnie pewnego rodzaju szok, że nagle wszyscy na ulicy wiedzieli kim jestem.

Spore brzemię.

Tak, czasami było to trudne do wytrzymania. Co chwilę zaczepiały mnie dzieciaki, krzyczały na mój widok. Dorośli też podchodzili. Często były to miłe spotkania i rozmowy, ale czasami niestety niemiłe. Zaczepiali mnie pijacy: „Ej! Ty tam! Zając Poziomka!” (śmiech). W tej chwili to mnie śmieszy, ale kiedyś nie bardzo.

Plusem popularności jest fakt, że sprzyja załatwianiu spraw nie do załatwienia.

Zdarzały się „bonusy”. Załatwiłem sobie raz telewizor, ale oddałem kuzynowi, bo źle działał (śmiech). I mandatów nie płaciłem. Jak dochodziło do rozmów z panami milicjantami, to się kończyło na autografach.

Czy apanaże za bycie twarzą programów telewizyjnych nie rekompensowały niedogodności związanych z ograniczoną prywatnością?

Nie, redakcja dziecięca nigdy dobrze nie płaciła. Nie było żadnych kokosów. Może to ciekawsza praca niż w szkole czy w domu kultury, ale praca naprawdę ciężka, wymagająca wytrzymałości, także na stres. Stworzenie programu to godziny przygotowań, pisania, nagrań w studiu, montażu. Można powiedzieć, że pracowałem na czterech – pięciu etatach. To nie jest tak, że człowiek wychodzi przed kamerę, powie parę słów i koniec. To bardzo obciążające zajęcie.

Ciekawostką jest fakt, że w programie „Pan Tik – Tak” na początku występowały jedynie kukiełki.

Ja tego w ogóle nie pamiętam… To działo się zanim zacząłem pracować w telewizji.

Aktorzy zbojkotowali radio i telewizję w czasie stanu wojennego.

Byłem bardzo przejęty stanem wojennym, kończyłem wtedy studia. Bałem się, że nie będę miał gdzie iść do pracy. Bo chciałem pracować w telewizji albo w radiu. Odczekałem, aż bojkot się skończył i wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiła się szansa na pracę przy Woronicza.

Ja wyglądał proces produkcji programu telewizyjnego dla dzieci?

No troszkę inaczej niż teraz. Wtedy nagrywaliśmy jeden program tygodniowo i to nie do montażu, ale „sklejało” się go już w studiu. Ze studia wychodziło się z materiałem gotowym do emisji. Należy pamiętać, że nagranie jednego odcinka, to praca kilkudziesięciu osób przez kilka – kilkanaście godzin. Im bardziej scenariusz jest skomplikowany tym proces trwa dłużej. A najtrudniej jest pracować z widownią, bądź z dziećmi, które bardzo szybko się nudzą i męczą.

Archiwum prywatne

Spodziewał się pan, że Pan Tik – Tak odniesie wielki sukces?

W ogóle się nad tym nie zastanawiałem. Po prostu chciałem zrobić ciekawy, dynamiczny i wesoły program.

Brak konkurencji też sprzyjał dobrym rezultatom.

Paradoksalnie, tak. Kiedy w „Jedynce” leciał program dla dzieci, w „Dwójce” był magazyn rolniczy albo coś w tym stylu. Mieliśmy znacznie łatwiej niż dziś, kiedy jest multum kanałów tematycznych dla najmłodszych.

Jak się pan odcinał od popularności?

W „najgorszych” czasach rozmyślałem w jakich godzinach najlepiej pójść do sklepu, czy może nie iść wcale (śmiech). Starałem się unikać zatłoczonych miejsc. To już jednak przeszłość, bo teraz niewiele osób mnie kojarzy. Poza tym mam do tych spraw zupełnie inny stosunek niż kiedyś. Wtedy wszystkim się przejmowałem.

Wracając do Krzysztofa Marca, o którym wspomniał pan na początku rozmowy, przejął on rolę Pana Tik – Taka po panu i czytałem opinie, że to właśnie on jest dziś bardziej kojarzony z programem.

Na pewno tak. Przez trzy lata grałem Pana Tik – Taka, później zacząłem przygotowywać „Wyprawy profesora Ciekawskiego”. Nie mogłem równocześnie tworzyć dwóch audycji. Zrezygnowałem z Pana Tik – Taka, a na moje miejsce przyszedł Krzyś, który potem występował w programie bodajże przez piętnaście lat. To zrozumiałe, że to on jest bardziej kojarzony z tą postacią. Świetnie się w tej roli sprawdzał.

A.M. Grabowski i Krzysztof Marzec
Archiwum prywatne

Czyli żalu do kolegi pan nie ma.

(Śmiech) Raczej wdzięczność, że mnie zastąpił! Zresztą Krzyś od dawna był związany z programem, komponował do niego piosenki, w tym tytułową. Stworzył nasze największe przeboje, chociażby słynne „Mydło” i „Myj zęby”.

Skąd się wziął Kulfon, nietypowa przecież kukiełka?

Wiadomo, że dzieci lubią lalki. Mają one magiczny wpływ na najmłodszych. Pomyślałem, żeby wprowadzić takie postacie do programu. Kulfon występował kiedyś w telewizji, w jakimś teatrzyku. Potem leżał w magazynie. Był diabełkiem, miał długie włosy, rogi. Ja go przerobiłem. Przebrałem go w czerwoną kapotę, muszkę dostał ode mnie.

Ucywilizował go pan.

(Śmiech) Jako diabełek chyba by się nie sprawdził.

Co ciekawe, u mnie Kulfon najpierw występował w „Wyprawach profesora Ciekawskiego”. Moim antagonistą w tej audycji był Docent Doświadczalski, grany przez Jacka Kałuckiego. Kulfon był jego asystentem. Mnie wspierała Żaba Monika. Któregoś razu Kulfon zakochał się w Monice i oboje zostali już u mnie.

                                           

Był jeden egzemplarz Kulfona czy wiele?

Dwa. Jeden jest w telewizyjnym muzeum, drugi ze mną podróżuje. Nigdy nie zostawiam walizki z nim w samochodzie. Gdyby auto ukradli, to pół biedy, jest ubezpieczone, gorzej gdyby zniknęły lalki. Dzieci straciłyby wiele radości.

Później był dziecięcy zespół wokalno – taneczny „Fasolki”. Mam wrażenie, że czego się pan nie dotknął, zamieniało się w złoto.

(Śmiech) Rzeczywiście tak jakoś było, że większość moich pomysłów sprawdzała się. Ale Fasolki powstały już na początku Tik – Taka. Kiedy zaczęliśmy przygotowywać program pomyślałem, żeby wprowadzić do niego stałą grupę dzieci. Żeby nie brać ich do kolejnych odcinków „z łapanki”. W Domu Kultury przy ulicy Łowickiej w Warszawie znaleźliśmy zdolną artystycznie grupę. To był pierwszy skład „Fasolek”. Nagrywaliśmy z nimi programy, późnej występowaliśmy na scenach koncertowych. W tym roku zespół kończy trzydzieści pięć lat. Szykujemy koncerty jubileuszowe. To będzie pewnie nasz ostatni jubileusz, bo to duży wysiłek organizacyjny, zwłaszcza dla Ewy Chotomskiej czyli Ciotki Klotki, która jest kierowniczką zespołu i Agnieszki Szymańskiej Kierlandczyk, która układa choreografię i uczy dzieci układów tanecznych. Tu muszę dodać, że Agnieszka jest Fasolką jeszcze z pierwsze składu w roku 1983. Ale może jednak dociągniemy do czterdziestki, bo kiedy obchodziliśmy trzydziestolecie też mówiliśmy, że to już nasz ostatni jubileusz (śmiech).

Czytałem, że ma pan żal do niektórych byłych wokalistek „Fasolek”, że po latach odcięły się od zespołu i unikają kontaktu.

Nie, nie mam żalu. Każdy robi to, co uważa za słuszne. Choć jedna z byłych „Fasolek”, dziś aktorka, na wieść o zaproszeniu na nasz jubileusz poprosiła, aby w tej sprawie kontaktować się z jej managerem…

                                           

Kiedy pojawiały się liczne sukcesy, znajdowali się też pewnie interesanci, którzy również chcieli na sławie skorzystać.

Na początku byliśmy naiwni i daliśmy się wpuścić w maliny różnym hochsztaplerom. Trochę nas wykorzystywali, ale tak pewnie jest zawsze. Kiedy koncertowaliśmy, jeden z organizatorów sprzedawał swoje gadżety. Nie płacił ZAIKS-u. Po pięćdziesięciu imprezach zaczął jeździć BMW (śmiech). A to była połowa lat osiemdziesiątych!

Kiedy skończył pan współpracować z telewizją?

Ostatni odcinek „Budzika” nagraliśmy w marcu 2012 roku. Powtórki programu są do dziś emitowane w TVP ABC. Miałem propozycję w zeszłym roku, aby robić zupełnie nowy format, ale doszedłem do wniosku, że trzydzieści lat tworzenia programów telewizyjnych wystarczy.

Woli pan pisać książki dla najmłodszych.

Tak, zdecydowanie.

Ostatnia ukazało się całkiem niedawno.

Tak, „Dziewczynka ze srebrnym zębem”. Obecnie tworzę książkę dla młodszych czytelników pt.: „Ambroży Pierożek – przyjaciel smoków”, a dla trochę starszych „Jonatan i biały kruk”. Potem pauza, bo czuję już lekkie zmęczenie twórczością dla dzieci.

Stąd publikacja o losach pańskiej matki w czasach drugiej wojny światowej „Wojna na Pięknym Brzegu”?

Nie, to też jest przede wszystkim książka dla młodego czytelnika. Chociaż wiem, że czytają ją też dorośli. Przyznam, że myślę o lekturze stricte dla dorosłych.

Często jest pan zapraszany na spotkania autorskie.

Dość często. Panie nauczycielki i panie bibliotekarki pamiętają mnie jeszcze z dawnych czasów. Pewnie dzięki temu jest mi trochę łatwiej niż innym pisarzom.

Na koniec pytanie z „innej beczki”: skąd u pana zamiłowanie do wszystkiego, co czeskie?

(Śmiech) Szczerze mówiąc, to nie mam pojęcia. Być może we wcześniejszym wcieleniu byłem Czechem. Ale rzeczywiście darzę wielką sympatią Czechy i ich mieszkańców. Lubię czeską kulturę, filmy, literaturę i piosenki. Bardzo mi się podoba czeski język, mogę słuchać go godzinami.

 

 

Na hasło „Pan Tik – Tak”…?

Nie powiem pierwszego skojarzenia (śmiech). O! – na hasło „Pan Tik – Tak” odpowiadam: ten zegar to mój znak!

Kiedy odwiedzam szkoły i biblioteki…?

Odczuwam wielką radość. Uwielbiam biblioteki. Przed studiami byłem nawet pół roku bibliotekarzem.

Popularność to dla mnie…?

Przeszłość.

Propozycja która mnie zszokowała…?

Za czasów komuny dyrekcja chciała, żebym zaczął przygotowywać wiadomości dla dzieci. Nie zgodziłem się. Powstały „Małe wiadomości DeDe”. Ale ja nie miałem z nimi nic wspólnego.

Kiedy mylą mnie z aktorem Andrzejem Grabowskim…?

Kiedyś trochę mnie to denerwowało, teraz mnie to śmieszy.

Ulubiony czeski wyraz?

Miláčku, czyli kochanie, choć w „Szwejku” jest inne tłumaczenie tego słowa: Panie feldfebel (śmiech)!

Kiedy mówią, że wychowałem kilka milionów młodych Polaków…?

To nie wierzę (śmiech)! A jeśli to prawda, to mam nadzieję, że nikomu nie zrobiłem krzywdy.

P.S.

Na koniec chciałbym pozdrowić wszystkich dawnych widzów, którzy oglądali moje programy i podziękować za wiele spędzonych razem godzin. Chciałbym pozdrowić również moich czytelników. Pozdrawiam zatem starszych i młodszych przyjaciół!

 

Jeśli uważasz, że treści, które publikuję są wartościowe i chcesz, by pojawiały się częściej, możesz wesprzeć „Rozmowy do kawy” i zostać patronem portalu! Link: https://patronite.pl/RozmowyDoKawy/description