Reżyser, montażysta filmowy, producent, członek Stowarzyszenia Filmowców Polskich (SFP) oraz Polskiego Stowarzyszenia Montażystów (PSM) współtwórca sukcesów takich filmów jak: „Ogniem i Mieczem”, „Imagine”, „Skazany na Bluesa”. Współpracował z najlepszymi polskimi reżyserami. Autor głośnego dokumentu o piłkarskich kibicach Ruchu Chorzów „Niebieskie Chachary”. Laureat wielu nagród filmowych. W 2016 roku został odznaczony Brązowym Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis.

 

Z Czarkiem poznałem się w 2010 roku podczas podróży do Karagandy w Kazachstanie. Ja miałem zrelacjonować występ Ruchu Chorzów w europejskich pucharach, Czarek realizował dokument o kibicach tego klubu. Była to najciekawsza podróż w moim życiu. Poznałem wielu niesamowitych ludzi i ich niezwykłe historie. W tym Czarka, z którym spotkałem się ponownie po dziewięciu latach.

Czarku, na międzynarodowych festiwalach trwają projekcje jednego z twoich najnowszych filmów pt.: „Niebieskie Chachary”. Dokument traktuje o kibicach Ruchu Chorzów.

Jestem niezwykle rad, że ten film powstał, bo realizowałem go jedenaście lat. Rzadko kto produkuje film aż tak długo i jeszcze wierzy, że powstanie. Trzeba było mnóstwo energii i samozaparcia. Udało się i to całkiem nieźle.

Dlaczego film powstawał tak długo?

Film to nie jest tania rzecz. Wiemy ile kosztują filmy z wesela, to są tysiące złotych za jeden dzień zdjęciowy. Jak przełożymy choćby podobne koszta na osiemdziesiąt sześć moich wyjazdów kibicowskich i jedenaście lat realizacji, to wyjdzie zawrotna suma. Musiałem znaleźć pieniądze na nakręcenie osiemdziesięciu sześciu wesel.

Ciekawy przelicznik, daje do myślenia.

Oczywiście kręcenie wesel nie ma nic wspólnego z kręceniem profesjonalnych filmów. Imprezy okolicznościowe zazwyczaj realizują, nikomu nie ujmując, amatorzy. Ja do zespołu zatrudniam profesjonalistów wysokiej klasy. Tak naprawdę nie można tego w żaden sposób porównać do budżetów weselnych. Tyle to trwało, bo musiałem to udźwignąć finansowo, nikt nie chciał pomóc temu projektowi przez wiele lat.

Ponieważ w Polsce, jeśli ktoś słyszy hasło „kibice piłkarscy”, mówi: „Stop! Dziękuję. Do widzenia.”

Dokładnie. I drzwi się zamykały.

                                           

Po co był ci ten film?

Bo się znalazłem w bardzo trudnej sytuacji życiowej. Dotknęło mnie to, że możnowładcy tego świata powiedzieli międzynarodowej społeczności: „Teraz będziecie mieli kryzys”. I tak było od 2008 roku. Zacząłem mieć dużo mniej pracy. Do tego w Polsce powstało mnóstwo szkół filmowych, co roku wychodzi z nich ogromna ilość bardzo dobrych absolwentów. Ja pracuję w filmie polskim od trzydziestu paru lat, ale to młodzi są tańsi, mają duży entuzjazm, łatwo ich też wykorzystać. Tak więc kryzys plus duża konkurencja sprawiły, że ja – człowiek pyszny, który myślał, że beze mnie polski film runie, znalazł się w nieciekawej sytuacji.

Do tego doszedł wypadek…

Złamałem kręgosłup w 2009 roku. Spadłem z drzewa. Wieszałem synowi huśtawkę na działce… Spieszyłem się na zdjęcia i zamiast wziąć drabinę, wspiąłem się szybko na drzewo. Gałąź strzeliła i spadłem plecami na wystający krawężnik. Rok wcześniej byłem na chemii, miałem osteoporozę. Kręgosłup był słaby…

Aż mnie ciarki przeszły…

Zostałem pozbawiony możliwości pracy. Mój telefon, w którym mam około dwa tysiące numerów, nagle przestał dzwonić. Odezwały się trzy osoby. Jedna z ogólnopolskich gazet napisała o moim wypadku, ale i tak przez półtora roku nikt się nie odezwał. Nie miałem ZUS-u, czekała mnie bardzo skomplikowana operacja.

Dlaczego nie opłacałeś ZUS-u?

Wiesz jak to jest u twórców niezależnych. Nie wszystkich stać na regularny ZUS…

Trochę sobie sprowokowałeś tę sytuację.

Trochę tak. Jednak niestabilność pracy wolnych zawodów artystycznych jest taka, że branie sobie pętli ZUS-u na szyję, nie zawsze jest rozsądne. Był czas, że leżałem w łóżku przez klika miesięcy, nie miałem pieniędzy na rehabilitację. Sam ćwiczyłem.

Słyszałem, że sprzedałeś cały swój majątek.

Wszystko, do ostatniego długopisu.

To wszystko tuż po rozpoczęciu zdjęć do „Niebieskich Chacharów”.

Tuż po. Zacząłem ten film, bo było mało pracy. Wcześniej mój znajomy z Chorzowskiego Centrum Kultury zaproponował, bym realizował u nich prelekcje.

Rysiek Sadłoń?

Tak. Zapraszałem różnych twórców, oglądaliśmy filmy, po projekcji dyskutowaliśmy z autorami obrazów i publicznością. Nie czułem się w tym dobrze, ale to był mój zarobek. Tysiąc złotych. Co miesiąc moja mama przesyłała mi dwieście złotych z emerytury, która wynosiła sześćset czterdzieści dziewięć złotych…

Brutalne doświadczenie.

Brutalne, ale dużo mnie nauczyło. Chcę też podkreślić, że nie mam do nikogo żalu. Sam biegłem wcześniej w „wyścigu życia” i nie miałem czasu się dowiadywać, co u moich znajomych się dzieje. Nie było jeszcze Facebooka, kontakt był ograniczony. Po jakimś czasie Rysiek powiedział, żebym nakręcił coś o Chorzowie. Padały różne pomysły, od powstań śląskich po inne tematy, ale…

Nie czułeś tego.

Nie. A facetowi, jak to się mówi, musi „stawać” do roboty. Po pół roku padło hasło: „A może Ruch Chorzów”? Rysiek planował, że wpadnę na jeden mecz, pokażę kibiców…

I powstanie historyjka bez echa.

No tak. Rysiek zaprosił mnie na Wielkie Derby Śląska (mecz Ruchu Chorzów z Górnikiem Zabrze – red.) na starym jeszcze Stadionie Śląskim.

Wynik 3:2, kilkadziesiąt tysięcy kibiców na trybunach.

Skąd ty to wszystko wiesz?

Pracowałem wtedy jako reporter. Jeszcze się nie znaliśmy.

Byłem wcześniej na wielu stadionach, widziałem wiele meczów, nawet te reprezentacji, na których w latach siedemdziesiątych było sto tysięcy widzów na trybunach. To były nieopisane emocje. Kiedyś w soboty Chorzów się wyludniał, ludzie znikali. Jako dziecko nie wiedziałem, co się dzieje. Kiedy dorosłem, mogłem albo siedzieć sam na placu, albo iść z rzeszą ludzi na ulicę Cichą 6 (adres stadionu Ruchu Chorzów – red.). Oczywiście zostałem zarażony kibicowaniem. Po latach poszedłem na Wielkie Derby Śląska. Padał deszcz ze śniegiem, ale ja byłem „usmażony” z emocji. Wiedziałem, że chcę zrobić o tym film.

Foto: archiwum prywatne

Straciłeś na ten film jedenaście lat, mnóstwo pieniędzy i masę nerwów. Na dokładkę miałeś naloty policyjnych „tajniaków”.

Do mnie bezpośrednio nie dotarli.

Ale „odwiedzili” twojego tatę i operatora.

Tak, zawitali o szóstej rano do mojego taty, prawie osiemdziesięcioletniego emeryta. Przeszukali jego mieszkanie. Chwilę później byli u mojego operatora.

Chcieli przejąć materiały filmowe z kibicami.

Zgadza się. Gdyby je wtedy przejęli, nie byłoby dziś filmu. Oni materiałów nie oddają.

Dlaczego nie przyszli do ciebie?

Przyszli, ale na mój adres meldunkowy, nie firmowy.

W jednym z wywiadów wyraziłeś mocną opinię, że po produkcji tego filmu nie boisz się już kibiców, tylko policji.

Policja się zmienia, jest coraz więcej funkcjonariuszy, z którymi można rozmawiać. Niestety, przy realizacji filmu była też duża grupa, która utrudniała mi pracę. Ile ja się wysiedziałem w radiowozie!

Pod zarzutem?

Sprawdzania tożsamości…

[Uśmiechamy się do siebie szeroko]

Dostawali ode mnie dowód, prawo jazdy, legitymację telewizyjną, akredytacje meczowe. Weryfikacja mojej tożsamości, kiedy ja miałem pracować na stadionie, trwała ponad godzinę.

Celowe działania?

Tak. Zniszczyli mi też jedną kamerę pałką policyjną podczas zdjęć. Działanie mocno wykraczające poza barierę logicznego działania. I prawa.

Pojawiają się wobec ciebie zarzuty, że mocno wybielasz środowiska kibicowskie, a negujesz działania policji.

Bo mamy bardzo zakorzenione w naszych głowach dziwne poglądy. Ja sam jak jechałem pociągiem na pierwszy wyjazd kibicowski, to się zastanawiałem, którym oknem wylecę.

Jeśli mam tatuaż – jestem bandytą?

Dokładnie. Jak pojechałem z kibicami na pierwszy wyjazd i zobaczyłem jak wygląda ich „doprowadzenie” na stadion, to wyglądało to jak eskorta więźniów do Auschwitz. Zastanawiałem się, o co chodzi? Zostaliśmy „przeczołgani” przez policję. Stale do nas mierzyli z broni. Na kolejnych wyjazdach uciekaliśmy przed gazem. Czułem się zaszczuty jak pies. Zacząłem rozumieć kibiców. Ich niechęć do policji.

Myślisz, że ta sytuacja jest jednostronna? Kibice nie mają żadnych grzechów na sumieniu?

Policja reaguje brutalnie, nawet na najmniejszy incydent. Zapalnikiem może być cokolwiek. Już samo ich uzbrojenie jest prowokujące. Po kilkudziesięciu wyjazdach z kibicami po kraju, pojechałem zobaczyć jak to wszystko funkcjonuje w Hiszpanii.

Byłeś na meczu Atletico Madryt.

Tak. Inny świat. Dzień meczowy to święto i zabawa. Nikt do nikogo nie celuje, nikt nikogo nie pałuje. Zupełnie inaczej niż u nas.

Myślę, że sporym problemem jest szufladkowanie środowiska kibicowskiego. Najczęściej pojawia się hasło „bandyci”, a przecież kibicują zarówno „chłopaki z placu”, jak i adwokaci, lekarze, architekci, pisarze. Kibicami Ruchu są np.: profesor Jan Miodek, Jerzy Buzek, Wojciech Kuczok, Bogdan Kalus.

Pokazałem w filmie polityków, pisarzy, ale też chuliganów. Stadion jest różnorodny. Nawet jak dziś pójdziesz na mecz, to zobaczysz, jak stadion jest podzielony. Są sektory VIP-owskie, rodzinne, są „pikniki” i ultrasi. Udało mi się ich zjednoczyć, każdy powiedział swoje. Nie ma możliwości, żeby wśród tłumu czterdziestotysięcznego nie było nerwusa, łajdaka, oszusta, dzieciaka pod wpływem alkoholu. Czasem za grzechy jednej osoby odpowiada cały stadion. Ja sam byłem w centrum zamieszek, kiedy z powodu wielkiej kolejki do toi-toi, załatwiłem się na uboczu. Wyprowadzono mnie z wykręconymi rękoma ze stadionu. Wielka afera się zrobiła. Media zamiast o meczu pisały o „bitwie przy toi-toi’ach”.

Z jednej strony masz na koncie film o kibicach, z drugiej „Skazany na Bluesa”, „Różyczka” i dokument o papieżu. Spory rozdźwięk.

Cóż, życie przynosi tematy. Jestem wdzięczny losowi za tak różnorodne rzeczy. Byłem blisko papieża, dużo działałem w Watykanie. Przebywałem tam przez wiele miesięcy.

                                         

Jaka jest Stolica Apostolska od środka?

[Czarek długo się zastanawia]

Różnorodna. Widać, że to nie jest jednolite środowisko.

Są anioły i demony?

Jak wszędzie.

Miałeś okazję porozmawiać z Janem Pawłem II?

Z Janem Pawłem II nie, ale miałem przyjemność klika razy zamienić słowo z Benedyktem XVI. Jemu pokazywaliśmy wykonaną pracę. Jan Paweł II nie doczekał premiery. Oglądał za to „Quo vadis”, ale o tym nie chcę mówić, bo to nie jest film, którym się można bardzo chwalić.

Trudno się nie zgodzić.

Zawodowo, to było dobre doświadczenie, bo mieliśmy nową technologię, efekty specjalne…

Efekty specjalne były mocną stroną filmu?!

Na tamte czasy, to było przecież bardzo dawno. Nie mieliśmy wielu animatorów, efekty 3D nie były u nas popularne. 2000 rok w polskiej rzeczywistości filmowej, to są dopiero pierwsze kroki w tej dziedzinie.

Jednak film okrzyknięto 'superprodukcją”, a jego budżet wyniósł osiemnaście milionów dolarów. Pamiętam jak dziś scenę, kiedy Rzymianie palą chrześcijan. To, że zamiast aktorów płoną kukły jest oczywiste, są jednak granice przyzwoitości realizacji filmowej. Nawet bez zbliżeń kamery widać było, że palą się atrapy.

Dlatego, niestety, nie bardzo lubię opowiadać o tym filmie. Wiem, że za te same pieniądze, można było zrobić dużo lepszy obraz.

Czego można było uniknąć?

Przed przystąpieniem do pracy nad filmem zawsze staram się dowiedzieć kim jest reżyser. Jak działa, jaką ma wizję, jaki jest jego dorobek zawodowy. Trafiłem na wywiad z Jerzym Kawalerowiczem, reżyserem tego filmu, i w rozmowie z dziennikarzem szczycił się tym, że od piętnastu lat nie był w kinie i nie oglądał żadnego filmu…

Powiedziałbym, że to mocno szokujące zwierzenie.

Zaskoczyło mnie to bardzo. Publiczna wypowiedź osoby, która przystępuje do największej polskiej produkcji filmowej.

Montując film, wiedziałeś już, że efekt końcowy będzie… słaby?

Do samego końca robiliśmy wszystko, co się da.

Pudrowaliście trupa.

Wiesz, moje filmy, to moje „dzieci”. Swoje dzieci się kocha, mimo wszystko.

„Ogniem i mieczem” z 1999 roku było filmem lepszym o klasę, dwie?

O kilka klas. Różnicę zrobił pion reżyserski. Jerzy Hoffman i Jerzy Kawalerowicz, to całkiem inna racja. Hoffman wiedział, że taki film trzeba zrobić z przytupem i dynamicznie go opowiedzieć: dużo ujęć, gęsty montaż. Kawalerowicz poszedł w teatr, ale to nie było już na czasie. Po miesiącu montowania „Quo vadis” przychodziłem do domu i płakałem. To była rozpacz. Zwracano mi uwagę jak mam montować, powołując się na podręcznik z 1956 roku…

                                     

Ciekawe podejście.

Wtedy mnie to nie bawiło (śmiech)!

Opowiedz jak wygląda twoja praca nad montażem filmu. Składasz film sam czy według wytycznych?

Nie ma reguły. Każdy reżyser to inny człowiek, a więc inna współpraca. Przez to zawsze robię research, z kim będę pracował. Jeden ci powie: „Masz tu materiał i działaj jak uważasz”, drugi będzie siedział z tobą non stop i wyrywał ci myszkę z ręki.

Ten drugi, to chyba najgorszy typ współpracownika.

Najgorszy (śmiech)! Z każdym reżyserem muszę znaleźć wspólny język i rytm pracy, w końcu przebywamy w jednym pomieszczeniu kilka miesięcy.

Jak dostać ofertę montażu filmu, który będzie „polskim dobrem narodowym”?

Na przykład w przypadku „Ogniem i mieczem” ogłoszono konkurs na montaż, bo osoba, która składał film, nie do końca się w tym odnalazła i po kilku miesiącach pracy miała słabe efekty. Do konkursu zaproszono trzy osoby.

W tym ciebie. Dostałeś jakiś fragment filmu do montażu?

Każda osoba dostała piętnaście minut tego samego materiału i miała zmontować film po swojemu.

Wygrałeś konkurs.

Tak, ale oni mnie już znali wcześniej, bo dostałem nagrodę w Gdyni za montaż bardzo kameralnego filmu „Przystań”. Dzięki tej nagrodzie zostałem zauważony i zaproszony do konkursu.

A jak to było ze „Skazanym na bluesa”, traktującym o Ryszardzie Riedlu? Od pomysłu do realizacji filmu minęło kilkanaście lat.

Pierwszy raz zaproponowałem Ryśkowi, że zrobię o nim film w 1988 roku.

Jak do niego dotarłeś?

Byłem „technicznym” w zespole „Dżem”. Rozstawiałem sprzęt na koncertach.

Świat jest mały… Niedawno rozmawiałem z jego synem, Sebastianem.

Sebastianowi wydałem jego pierwszą płytę. A wracając do Ryśka, zobaczyłem w telewizji film o Tadeuszu Nalepie. Był bardzo słaby, zrobiło mi się przykro, bo to był doskonały muzyk, historia polskiej muzyki.

Pomyślałeś wtedy, że zrobisz film o wokaliście „Dżemu”. Porządnie.

Tak.

A dlaczego film nie powstał za jego życia?

Bo ja byłem „mały Czarek z Chorzowa”, w filmie pracowałem dopiero od dwóch lat.

Nie ufał ci Riedel czy problem był z pozyskaniem środków.

Kasa była problemem, bez niej nie zrobisz filmu. Kiedyś szukaliśmy środków na film „Zmruż oczy”. Andrzej Jakimowski napisał fajny scenariusz, ale nikt nie chciał pomóc w jego realizacji. Po czterech czy pięciu latach poprosił najbliższych przyjaciół, czy wesprą go finansowo. Zapytał po gierkowsku: „Pomożecie?”. Zgodzili się. Tworzyliśmy film w dwa lata. Nikt nie dostał za niego złotówki. Problem pojawił się, kiedy trzeba było udźwiękowić film. Sala dźwiękowa kosztuje 650 złotych za godzinę, a musisz w niej posiedzieć minimum dwa tygodnie. Stajesz pod ścianą. Staliśmy tak pół roku.

Wolisz produkcje wysokobudżetowe czy filmy kameralne, na które masz dużo większy wpływ?

Pozwól, że cię zacytuję: „Nieważne gdzie się podróżuje, ważne z kim”. I kogo się podczas tej wyprawy poznaje. Co ci z wysokiego budżetu, jak nocami płaczesz?

Z którego film jesteś najbardziej dumny?

Zrobiłem wiele filmów, raczej unikam ich klasyfikacji. Każdemu filmowi oddaję siebie całego. Jest jednak jeden film, który jest dla mnie wyjątkowy z kilku powodów. To „Iamgine”. Wiąże się z nim cudowna podróż do Portugalii. Trzy miesiące spędziłem w tym kraju. Po wcześniejszych wizytach w Hiszpanii nie spodziewałem się, że sąsiadująca Portugalia tak mnie urzeknie. Było tam jednak bardzo odmiennie, widoczna jest odrębność architektoniczna, kulturalna, kulinarna. Portugalczycy, to chyba najlepsze społeczeństwo na świecie, są bardzo spokojni i łagodni. Ten czas bardzo mnie wzbogacił jako człowieka.

Montażysta filmowy to trudny zawód?

Trudny. Nie zawsze jest się na fali. Poza tym uważam, że to najgorzej opłacane stanowisko w porównaniu do innych fachów filmowych, z uwagi na bardzo długi i skomplikowany czas pracy. Zwykle z reżyserem współpracuję od momentu, kiedy scenariusz jest gotowy. Jestem zatem jedną z pierwszych osób, które zaczynają pracę. Kiedy kończą się zdjęcia i większość ekipy ma wolne, ja montuję film jeszcze przez klika miesięcy. Obowiązki kończą się po premierze filmu. Cały proces tworzenia dzieła może trwać kilka lat. Dźwiękowiec przychodzi na plan, po pracy zostawia tyczkę i idzie do domu. Ma płacone za godzinę. Nie ma żadnej presji, nie kreuje. Ja jestem od początku do końca na umowie o dzieło, nieważne ile trwają prace.

Ulubiony film?

„Lot nad kukułczym gniazdem”.

Montaż to…?

Pasja, ale też trudny zawód.

Najlepszy montażysta?

Wielu.

Najlepszy reżyser?

Wielu, ja się fascynuję różnymi filmami.

Film, z którego nie jestem dumny…?

„Quo vadis”, ale go kocham!

Film, z którego jestem dumny…?

Niech będzie „Imagine”.

Marzę o…?

Wyspie wolności.

 

Jeśli uważasz, że treści, które publikuję są wartościowe i chcesz, by pojawiały się częściej, możesz wesprzeć „Rozmowy do kawy” i zostać patronem portalu! Link: https://patronite.pl/RozmowyDoKawy/description